KONGRES Katoliczek i Katolików

Synod Nasze opinie

Synodalne konsultacje – doświadczenie nieoczekiwane

Synodalne konsultacje – doświadczenie nieoczekiwane


Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że papież Franciszek zamierza przeprowadzić w całym Kościele szerokie konsultacje przed synodem, który ma odbyć się w 2023 roku, miałem ambiwalentne uczucia. Z jednej strony radość, że papież dojrzał taką potrzebę, a jak wynikało z opublikowanych dokumentów, domaga się przeprowadzenia takich konsultacji wszędzie i to bardzo szeroko, zapraszając potencjalnie każdego. Z drugiej strony nieufność, że organizujące spotkania duchowieństwo zrobi wszystko, aby nic dobrego z tego nie wyszło. Te obawy mam zresztą nadal i czas pokaże, czy są nieuzasadnione. Nie o tym jednak chciałem pisać. Zaskakująco dla mnie samego coś innego wydarzyło się we mnie w trakcie samego procesu.


Tak się złożyło, że do dnia dzisiejszego uczestniczyłem już w 16 spotkaniach konsultacyjnych. Odbywały się one w tak różnorodnych konfiguracjach, jak to tylko można sobie wyobrazić. Od spotkań z osobami LGBT+ po spotkania, na których ton nadawały osoby, które przyszły pilnować doktryny oraz uchronić Kościół przed jakimikolwiek zmianami, a nawet postulowałyby cofnięcie niektórych zmian zaistniałych od czasów papieża Piusa XII.

Na spotkaniach zderzają się całkowicie odmienne, niespójne, a nawet czasem sprzeczne wizje Kościoła. Formułowane oczekiwania wobec duchowieństwa to temat na osobną książkę. Oczekiwania mamy ogromne, zarówno co do świętości życia duchownych jak i jakości ich pracy, nie mówiąc o zakresie tego, co miałaby ta praca czy raczej posługa obejmować. Potrzebujemy herosów niemalże, do tego świetnie wykształconych, o wielkiej energii i inteligencji emocjonalnej. Czy polski Kościół katolicki jest w stanie zrodzić takie powołania? Nie jestem przekonany…

Niewiele jest tematów, co do których uczestnicy spotkań są zasadniczo zgodni. Należy do nich z pewnością problem pedofilii czy raczej systemowego jej tuszowania oraz niewystarczających reakcji na różnego typu skandale wśród duchowieństwa. Druga rzecz, która zasadniczo boli wszystkich, to brak spójności pomiędzy głoszonymi zasadami, standardami, a prowadzonym życiem. I to zarówno w odniesieniu do hierarchii, jak i osób konsekrowanych i świeckich. Krótko mówiąc, dostrzegamy, że za fasadą katolickich wiernych kryje się duchowa i moralna pustka. Nie żyjemy jak chrześcijanie po prostu. Pewnie to uproszczenie, ale takie wnioski płyną ze spotkań. Słucham, notuję, sam się wypowiadam, a potem nachodzi mnie refleksja, że w ramach jednej wspólnoty te niezmiernie różnorodne oczekiwania są praktycznie nie do pogodzenia. Każdy uczestnik jest bardzo przywiązany do swojej wersji chrześcijaństwa. Każdy ma swoje potrzeby, których spełnienia oczekuje, każdy uznaje jakieś elementy za niezmiernie ważne, potrzebne, za takie, których bronić chce niemalże do krwi ostatniej. I nie są to wyznania nieautentyczne. Wręcz odwrotnie, mimo że spotkania odbywają się w bardzo kulturalnej atmosferze,  wypowiadane kwestie mają spory kaliber emocjonalny. Rozmowy o Kościele, który jest dla nas punktem odniesienia na wielu polach, dają podstawy do traktowania tych wypowiedzi bardzo poważnie.

Część uczestników kwestionuje zasady obowiązujące w Kościele. Dla części postulaty zmian są absolutnie nie do przyjęcia. Część opinii wynika z różnych lęków i różnych etapów drogi wiary, na których indywidualnie jesteśmy. W proces synodalny wszedłem z pewną osobistą wizją problemów i rozwiązań dla Kościoła. Byłem nawet święcie przekonany, że owa wizja przyjęta przez resztę mogłaby uratować pogrążoną w kryzysie kościelną wspólnotę. Na wejściu miałem do wypowiedzenia wiele żali, wiele bolesnych doświadczeń, ale też całą drogę wzrastania i dojrzewania mojej wiary, która w dużej mierze przebiegała w gościnnych progach Kościoła. Zostałem przyjęty, wysłuchany, znalazłem zrozumienie. Dzisiaj po kilku miesiącach spotkań, traktując na serio to, co mówią ich uczestnicy, bałbym się narzucać innym tę moją wizję. Jest jedną z możliwych, ale widzę też wiele innych, konkurencyjnych, które mają swoich szczerze szukających Boga wyznawców. W tej nocy ciemnej Kościoła, jak to nakreślił Sebastian Duda, w której obecnie kroczymy, uczę się tego, co św. Jan od Krzyża uznawał za najważniejszą cnotę nabywaną w trakcie drogi, czyli pokory. Bez niej też trudne pewnie jest słuchanie. Dostrzec rzeczy takie, jakie są rzeczywiście. Trudna sztuka wbrew pozorom.

Co jednak począć w sytuacji, w której widzisz te trudne do pomieszczenia w jednej wspólnocie wizje?  Nie znam jeszcze odpowiedzi. Proces synodalny trwa, a każde kolejne spotkanie zaskakuje mnie i odkrywa przede mną twarze Kościoła, których nie znałem. Być może trzeba nauczyć się w tym żyć. Choć chrześcijaństwo reprezentuje sobą spójny system, zdolny odpowiedzieć na niemalże wszystkie egzystencjalne pytania człowieka, to doskonale widać, że formułujemy te odpowiedzi na różne sposoby. W naszych spotkaniach bierze udział skromny promil tych, którzy się deklarują jako wierzący katolicy. A co z tymi, którym to wszystko jest zupełnie obojętne? Co zrobić z polaryzacją polityczną, która nakłada się na tę religijną? Może po prostu tak musi być. Może wróciliśmy mentalnie do czasów św. Pawła, kiedy konkurencyjne idee i religie krążyły wokół basenu Morza Śródziemnego. Być może pozostaje odkryć w tym rodzaj piękna, w którym można pielęgnować osobistą więź z Bogiem, mając jednocześnie do wyboru mnóstwo stylów życia i sposobów praktykowania religii. Te pytania sobie dziś stawiam. Kto wie, może znajdę po drodze odpowiedź.

Dominującą refleksją jest to, że mój Kościół od dawna nie potrafi odczytać ducha czasów, bo nie widzi, że stał się uczestnikiem wielkiej kulturowej debaty, wojny, konfliktu, w której wszystko jest kwestią wyboru i preferencji. To ciekawe, że w kościelnej organizacji często jedynymi katolikami, ale i szerzej chrześcijanami starającymi się uczyć języków, innych kultur i rozwijać swoją wrażliwość na inne postrzeganie rzeczywistości są misjonarze, którzy wysyłani do innych krajów mają być skuteczni w nawracaniu. Może to błędne założenie? Może na tym polega marność sukcesów Nowej Ewangelizacji? Im głębiej zanurzam się w spotkania, wracam do twarzy, do wypowiadanych fraz, tym bardziej widzę, w jak ogromnie zróżnicowanym środowisku przyszło nam dziś budować Kościół. Różnice kulturowe, różnice w postrzeganiu rzeczywistości, w interpretacji zmian na świecie oraz różnice w systemie wartości nawet w ramach polskiego katolicyzmu okazują się ogromne. Mam wrażenie, że znalezienie sposobów poruszania się w tej „płynnej rzeczywistości” jest wyzwaniem na teraz, na dziś, na ten synod.

Na spotkaniach można usłyszeć całe spektrum poglądów, obaw, lęków, nadziei, postulatów zmian, kosmetycznych i bardzo radykalnych. Wsłuchując się w głosy uczestników, mam całkiem niezłą próbkę społeczeństwa naszych czasów, które jest radykalnie pluralistyczne i w którym właściwie permanentnie jesteśmy w dialogu z myślącymi inaczej, wierzącymi inaczej, praktykującymi inaczej, nawet w ramach katolickiej konfesji. Jak trudno w tym wszystkim określić, czym jest prawda, za którą wszyscy wyrażają tęsknotę! Można się więc okładać argumentami, wersetami, encyklikami, adhortacjami, tradycją itd., a można usiąść i słuchać. Zwykle konsultacje rozpoczyna fragment z Pisma Świętego, zaś na koniec konsultacji odmawiamy modlitwę a w niej „Ojcze Nasz”. Dociera do mnie wtedy, że to jest ten element, który nas łączy i co do którego zasadniczo nie ma kontrowersji. Czy nie wynika to  z faktu, że jesteśmy wszyscy stworzeni na obraz Boga, że podobieństwo do Niego, jest tym, co nas wszystkich łączy? Każdy z nas wyraża to inaczej, przez pryzmat różnych punktów widzenia, ale ostatecznie to jest ten fundament, na którym możemy zakotwiczyć poszukiwania wspólnoty. Zastanowić się, co to znaczy, że wszyscy jesteśmy równie piękni w oczach Boga, że wszyscy jesteśmy równie odpowiedzialni za kształtowanie rzeczywistości, ale też mamy równe prawo do bycie podmiotem. Skoro podobało się Bogu stworzyć nas tak różnymi, musimy sobie nawzajem robić miejsce na tę inność, również różnorodność pastoralną i teologiczną. Być może jest to lekcja, jaką mamy teraz do odrobienia: nauczyć się kochać drugiego, jak kocha Bóg, który stworzył nas różnorodnymi i w wolności daje nam zupełnie wolny wybór pójścia swoją drogą. Jeśli Bóg nie kocha nas za to mniej, to tym bardziej jest to cecha, którą i my mamy posiąść.

Radykalne pójście drogą Ewangelii nigdy nie było proste i szczególnie popularne. Metafora, jaką jest Franciszkowe wspólne kroczenie razem Kościoła, nie jest prostym szablonem. Wymaga nieustannego krytycznego spojrzenia na siebie, odwagi, kwestionowania utartych schematów, wychodzenia ku innym pomimo zranień i uprzedzeń. W tym sensie narasta we mnie przekonanie, że droga synodalna bardziej niż dyskusyjnym panelem, gdzie przeciąga się linę argumentów, stała się drogą wewnętrznej przemiany, nawrócenia, modlitwy, medytacji nad naturą Kościoła, relacjami, dogmatami. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie już się stała ważnym, przemieniającym etapem życia.

O autorze

Tomasz Nadolny

Tomasz Nadolny - koordynator synodalny z ramienia Kongresu Katoliczek i Katolików na diecezję gdańską

6 Komentarzy

    Bardzo interesujący i ważny tekst. Mam podobne obserwacje. Uczestniczyłem w wielu spotkaniach, w tym bardzo rozbudowanych i skupiających przeróżne środowiska konsultacjach diecezjalnych w Warszawie. Wiedziałem, że istnieją różne koncepcje na wyjście z kryzysu w Kościele. Nie spodziewałem się jednak, że tak różnie i często zupełnie przeciwnie można interpretować otaczającą nas rzeczywistość. Dziś wiem, że tych różnic się nie pozbędziemy, ale przecież nie chodzi o to, byśmy myśleli tak samo. Liczy się wzajemny szacunek i wysłuchanie. A to często udaje się osiągnąć. Nie ma sensu się przekonywać i przeciągać wciąż tej samej, wyślizganej już mocno liny. Trzeba nauczyć się żyć z tymi drastycznymi różnicami, choć czasem wymaga to prawdziwego chrześcijańskiego heroizmu.

    Dopiero dziś odkryłem ten niezwykle cenny raport „z terenu”, „z pierwszej ręki”. Polski katolicyzm tak różnorodny, jaki jest: „w ramach jednej wspólnoty te niezmiernie różnorodne oczekiwania są praktycznie nie do pogodzenia. Każdy uczestnik jest bardzo przywiązany do swojej wersji chrześcijaństwa”. Nazwałbym to różnicą między wyznaniem (deklarowany obraz świata i hierarchia wartości) a światopoglądem (obraz świata i hierarchia wartości na podstawie których podejmujemy na co dzień nasze decyzje). Być może mamy w Polsce nie jeden, nie dwa, ale kilkanaście katolicyzmów?
    Jeśli tak, warto by to uporządkować. Ogólne przekonanie, że „chrześcijaństwo reprezentuje sobą spójny system, zdolny odpowiedzieć na niemalże wszystkie egzystencjalne pytania człowieka” – wcale nie gwarantuje dogadania się co do wizji Kościoła, jeśli chrześcijaństwo/katolicyzm to tylko wyznania, a nie światopoglądy. Każdy ma co innego na myśli, pozornie używając tych samych terminów.
    W tej sytuacji, może nie warto się spieszyć z diagnozami? Jak jest diagnoza Autora? Zaczynam cytować: „z faktu, że jesteśmy wszyscy stworzeni na obraz Boga, że podobieństwo do Niego, jest tym, co nas wszystkich łączy? Każdy z nas wyraża to inaczej, przez pryzmat różnych punktów widzenia, ale ostatecznie to jest ten fundament, na którym możemy zakotwiczyć poszukiwania wspólnoty. Zastanowić się, co to znaczy, że wszyscy jesteśmy równie piękni w oczach Boga, że wszyscy jesteśmy równie odpowiedzialni za kształtowanie rzeczywistości, ale też mamy równe prawo do bycie podmiotem. Skoro podobało się Bogu stworzyć nas tak różnymi, musimy sobie nawzajem robić miejsce na tę inność, również różnorodność pastoralną i teologiczną. Być może jest to lekcja, jaką mamy teraz do odrobienia: nauczyć się kochać drugiego, jak kocha Bóg, który stworzył nas różnorodnymi i w wolności daje nam zupełnie wolny wybór pójścia swoją drogą”.
    Koniec cytatu. Powiem otwarcie, że taka antropologia teologiczna ogromnie mi odpowiada. Jestem liberalnym humanistą, niewierzącym. Pewnie, że mi się to podoba: godność, różnorodność, podmiotowość, wolność, „pójście swoją drogą”. Dla mnie – coś wspaniałego!
    Tylko, że Autor sugeruje taki punkt wyjścia chrześcijanom. Stąd moje pytanie: Tomku, może – mimo wsłuchania się w tyle różnych katolicyzmów – nadal jednak widzisz swoją wersję jako najbardziej naturalną, najbliższą prawdy? (Mogę się mylić…).

      Dzięki za wnikliwe przestudiowanie mojego wpisu. Nie stawiam diagnozy, nie porzucam mojej drogi czy też wersji. Otwieram się raczej na doświadczenie innych, którzy płyną tą samą rzeką, jak się okazuje znacznie szerszą niż myślałem. W synodalnych konsultacjach nadal, a może nawet głębiej doświadczam spotkania z Bogiem, w Jego Kościele. Próbuję zintegrować w sobie to nowe dla mnie doświadczenie.

        A ja myślałem, że miejscem „najgłębszego doświadczenia spotkania z Bogiem” jest msza św, Eucharystia

    „Można się więc okładać argumentami, wersetami, encyklikami, adhortacjami, tradycją itd., a można usiąść i słuchać.” Dziekuje za te slowa. Wlasnie, zmeczona tym okladaniem i nieco odarta z przeroznych moich wizji na znalezienie kompromisu, siadam i slucham. I od razu czuje w sobie pokoj… Dziekuje za caly ten tekst.

Zostaw komentarz