KONGRES Katoliczek i Katolików

Nasze opinie

Między sacrum a utowarowieniem – (anty)ekonomiczne dylematy Kościoła

Między sacrum a utowarowieniem – (anty)ekonomiczne dylematy Kościoła

W wolnorynkowym świecie Kościół musi wybrać, czy chce być antyekonomiczny, czy poddać się całkowitemu utowarowieniu. Naszym zadaniem jest wskazanie właściwej drogi, a konsekwencje tego wyboru będą poważne.

W maju jak co roku organizowane są w Polsce pierwsze Komunie święte. Przy tej okazji jak zwykle wybucha dyskusja na temat finansowej strony tego przedsięwzięcia – znacznie gorętsza od klasycznych, codziennych aspektów finansowania Kościoła. Nazwałbym ją jednak nie tyle wyjątkową, co symptomatyczną, stanowiącą pewien jaskrawy przejaw utowarowienia naszego życia religijnego.

Przyzwyczailiśmy się do tego, że to księża sprowadzają sakramenty i sakramentalia do płatnych usług, przygotowując cenniki, informując, oczywiście nieoficjalnie, jaka jest „cena” chrztu czy pogrzebu. W przypadku majowych uroczystości obserwujemy jednak zjawisko obustronne – także rodzice pierwszokomunijnych dzieci, powodowani środowiskową presją, by jak najlepiej się pokazać, zabłysnąć nowym samochodem, gadżetami dla dziecka i najdroższą sukienką, odzierają religijną uroczystość z niezbędnego sacrum. Komunia staje się odpustowym festiwalem. Wielokrotnie widziałem księdza apelującego bezskutecznie o pohamowanie tych materialnych ekstrawagancji.

Jakiś czas temu media obiegł dość interesujący przykład pewnej parafii, w której ksiądz poprosił dzieci, aby część otrzymanej na Komunię od rodziny gotówki przeznaczyły na misje. I choć dzieci przystały na tę prośbę, wywołało to oburzenie rodziców. Zakładając, że ksiądz faktycznie chciał przekazać pieniądze na misje, nie widzę w tym nic zdrożnego. Czy Jezus nie o to samo prosił pewnego młodzieńca, który pytał go o możliwość osiągnięcia życia wiecznego? Rodzice dzieci posługiwali się dwoma argumentami. Po pierwsze, że dzieci zostały zmanipulowane i mają z racji wieku ograniczoną zdolność do podejmowania takich decyzji. Nie dyskutuję, czy tak jest, czy nie. Wierząc jednak rodzicom i przyjmując, że dzieci nie są gotowe do podjęcia w sumie dość łatwej decyzji dotyczącej swojego kieszonkowego (ciekawe czy na zakup przez dzieci słodyczy i gier komputerowych pod wpływem reklam też rodzice się nie zgadzają) i nie mogą w sposób dojrzały, na tym poziomie, odróżnić dobra od zła, pozostaje zapytać, czy są gotowe przystąpić do Sakramentu Pokuty i Eucharystii. Te pytania wymagają jednak o wiele głębszej refleksji i rozeznania. Po drugie rodzice mieli obawy, że nie będą w stanie wytłumaczyć babciom i ciotkom, dlaczego dzieci oddały pieniądze, które miały stanowić „pamiątkę I Komunii”. I tak rodzice okazali się mniej dojrzali od własnych dzieci…

Obserwacja dyskusji wokół komunijnych prezentów skłania mnie do refleksji, czy pieniądze w ogóle nie staną się niedługo główną pamiątką i treścią naszego religijnego zaangażowania. Bo wiele stron parafialnego życia aktywnie się do tego przykłada. Z tego też powodu jestem sceptyczny, jeśli chodzi o możliwość klasycznego, budowanego na wzór podmiotów gospodarczych budżetowania życia parafialnego, które miałoby być rozwiązaniem obecnej, nieczytelnej, a często patologicznej sytuacji prowadzenia kościelnych finansów. W naszych kongresowych debatach, a także śledząc dyskurs w mediach katolickich i na formach internetowych, często spotykam się z postulatami zwiększenia transparentności finansów kościelnych. I jeśli mówimy o skali makro, zwłaszcza o rozliczaniu środków publicznych, mamy (choćby jako obywatele i podatnicy) do tej przejrzystości prawo. Uważam jednak, że przeniesienie tych zasad na poziom życia parafialnego czy nawet diecezjalnego wywoła przerażający proces utowarowienia życia duchowego.

Kościelni tradycjonaliści, nawołując do niepodążania Kościoła za współczesnym światem, mają z reguły na myśli sprawy obyczajowe, system sprawowania władzy oraz sprawy bardziej szczegółowe, takie jak liturgia. Zgadzają się za to na „zdroworozsądkową”, „normalną”, wolnorynkową ekonomię. Ale właśnie tym procesem, w którym Kościół nie powinien podążać „za światem”, staje się ekonomia. Nasza wspólnota musi być antyekonomiczna. Bo też działanie Jezusa wymykało się logice zysków i strat, on szedł szukać jednej, zostawiając 99 innych. Także dyskusja wiernych wokół kościelnych finansów musi mieć charakter antyekonomiczny. Tworzony w parafiach i diecezjach mechanizm zarządzania musi przynosić straty, pieniądze muszą być tak po ludzku marnowane, a prowadzenie księgowości musi wołać o pomstę do nieba. Tylko wówczas gotowi będziemy rozdać wszystko ubogim, pomóc nie przez jałmużnę, ale zamianę ról. Nie tworzyć akcji charytatywnych, ale polityki społeczne, które trwale odwrócą bieg historii ekonomii, choćby tylko na naszym lokalnym podwórku.

Co jest alternatywą? Wycena, kosztorys, budżet. Oglądanie każdej wydawanej złotówki z obu stron, zastanawianie się, czy aby nie doszło do jej defraudacji, czy oferenci nie byli zbyt drodzy, a efektywność zachowana. Co jest dalej? Objęcie procesem audytorskim wszystkich naszych działań. Sprawdzenie, czy w kościele światło nie paliło się godzinami tylko dla jednego wiernego, czy rodzina Kowalskich nie wydała pomocy gorzej niż rodzina Malinowskich, no i czy to w ogóle była poprawna rodzina. Dlaczego pomoc popłynęła do „nierobów”, którym i tak nie opłaca się pomagać inaczej, niż przez dawanie wędek zamiast ryb? A dalej? Towarem staną się nasze uczucia, modlitwy, myśli. Być może bardziej efektywnie będzie zebrać ludzi w określonym czasie i miejscu, udzielić sakramentów hurtowo. Duchowny, aby się utrzymać, będzie musiał przeliczyć, ile czasu może poświęcić średnio jednemu parafianinowi, których wiernych bardziej opłaca się prowadzić i które sakramenty objęte są wyższą stopą zwrotu.

Nie chcemy takiego Kościoła. Wolimy przecież, aby procedury działały na zasadzie wzajemnego zaufania. Jeżeli oczekujemy od duchownych wyrozumiałości, my musimy im ją okazywać. Bez tej antyekonomiczności Kościoła wkrótce wszyscy okażemy się zwyczajnie bezwartościowi. A kolejne pokolenia zapiszą nas po stronie masy upadłościowej.

O autorze

Filip Flisowski

Ekonomista, absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, były samorządowiec. Od początku związany z warszawskim środowiskiem ojców jezuitów. Obecnie doktorant Wydziału Socjologii UW, felietonista i członek redakcji Magazynu Kontakt. Interesuje się biopolityką, wpływem procesów historycznych na imaginarium współczesnych obywateli i polskim społeczeństwem. W Kongresie pracuje w Zespole Organizacyjnym i grupach "Władza" oraz "Duchowieństwo - Lud".

4 Komentarze

    Filipie, czyżbyś zapomniał o tym, co powiedział Jezus? „Nie ma nic ukrytego…”.
    Szukając rozwiązania dla całości warto zauważyć, że Jezus powiedział, że „potrzeba tylko jednego”. Rozwiązaniem przedstawicielstwa dylematów o jakich (domyślam się rozmyślasz pisząc powyższe słowa) mówisz byłaby prośba do wiernych, aby jakiekolwiek swoje dobrowolne wpłaty na rzecz Kościoła (Parafii, Biskupstwa, Seminarium, kolędy), w tym także „tacy” oraz „stypendium” mszalnego czynili tylko za pomocą wpłat bankowych, przelewów internetowych.
    Byłby wilk cały i owca syta.

    W tekście jest kilka ważnych wątków, do których chciałabym się odnieść:
    1) Na początek o moich doświadczeniach. Kilkanaście lat temu współpracowałam z parafią ewangelicko-augsburską w Krakowie, należąc m.in. do rady fundacji, która przy tej parafii prowadziła liceum. Imponowała mi precyzja i fachowość, z jaką rozliczano tam finanse. Dodam, że nie wpływało to wcale na zanik życia duchowego. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że było wręcz przeciwnie. Drugie moje doświadczenie wiąże się z pełną księgowością, której wprowadzenia w mojej firmie bardzo się obawiałam ze względu na jej rygorystyczność, a po kilku latach doświadczeń jestem z niej zadowolona, bo przy dużych przepływach finansowych mogę szybko uzyskać właściwy obraz firmy. Stąd mój wniosek: tworzenie dość sztywnych struktur finansowych nie jest takie złe samo w sobie. Co więcej, może dawać poczucie bezpieczeństwa i wzmacniać wzajemne zaufanie.
    2) System rozliczeń w parafiach i diecezjach nie musi przynosić strat i nawet nie powinien. Zupełnie wystarczy zminimalizowany zysk, a to, co jak podejrzewam, nazywasz stratą, powinno być księgowane po stronie wydatków nie do końca przewidywalnych, dość elastycznych, a jednak kontrolowanych.
    3) Anarchizm ekonomiczny, który tutaj, Filipie, zachwalasz, wydaje mi się pewnego rodzaju angelizmem. Fajnie byłoby żyć wśród nieużywających pieniędzy aniołów i mieć to Królestwo Boże na wyciągnięcie ręki… Myślę jednak, że lepiej jest nie grzeszyć przeciwko Wcieleniu, brać pod uwagę skrzeczącą pospolitość i projektować rozsądne struktury parafialne dla rodziny Kowalskich czy Malinowskich, dla wścibskiej pani Zosi czy nieufnego pana Marcina.
    4) Ach, te ciągłe zastrzeżenia, czy pomoc charytatywna trafiła tam, gdzie powinna… Wydaje mi się, że jest to nie tyle problem ekonomii, co mentalności, choć oczywiście ekonomia stymuluje takie postawy jak wzajemna nieufność, zamykanie się w wąskich rodzinnych kręgach itp.
    5) Według mnie utowarowienie Kościoła, które dostrzegasz przy okazji I Komunii św., to tylko wierzchołek góry lodowej. Znacznie trudniejszym zagadnieniem jest to, że Kościół katolicki czy w ogóle chrześcijaństwo to obecnie jeden z produktów na rynku duchowości. Utowarowienie religii jest już moim zdaniem faktem dawno dokonanym i bronienie się przed tym to próba schowania głowy w piasek.

    „Przyzwyczailiśmy się do tego, że to księża sprowadzają sakramenty i sakramentalia do płatnych usług, przygotowując cenniki, informując, oczywiście nieoficjalnie, jaka jest „cena” chrztu czy pogrzebu. ”

    Błąd. Często jest tak, że sami sprowadzamy sakramenty do takich płatnych usług pytając „ile się należy”, a ksiądz po prostu odpowiada, bo tak jest prościej niż wchodzić w tłumaczenie n-ty raz, że ofiara jest dobrowolna i w wysokości określonej przez daną osobę (sam kiedyś byłem świadkiem, jak ksiądz pięć minut powtarzał kobiecie, że ile da w ofierze za gregoriankę, tyle będzie dobrze, a ona ciągle dopytywała „to ile się należy…”). Oczywiście nie przeczę, że zdarzają się patologie, kiedy ksiądz rzeczywiście sobie taki cennik ustala, ale w takim przypadku należy po prostu iść na skargę do biskupa, ponieważ prezbiter nie ma prawa czegoś takiego zrobić.

    Bardzo dziękuję za Wasze komentarze. Odpowiadam po kolei:

    Petrusie Romanusie, nie ma nic złego w jawności. Z zasady jest ona lepsza od jej braku. Chodziło mi jedynie o przeniesienie naszego nadmiernego zainteresowania administracyjnymi wątkami pracy Kościoła na te bardziej duchowe. A może receptą byłoby oderwanie od siebie tych dwóch rzeczywistości także w wymiarze praktycznym. Nie bardzo tylko rozumiem, co miałyby do tego wpłaty internetowe. Wyjaśnisz?

    Małgosiu, poruszyłaś w swojej wypowiedzi wiele wątków. Generalnie, o czym wspomniałem już powyżej, celem felietonu nie było wypracowanie konkretnych rozwiązań tu i teraz, a jedynie nakreślenie problemu. Jestem zdania, że utowarowienie naszych emocji /afektów/, w tym emocji religijnych stanowi ślepą uliczkę i choć tą drogą podąża świat, wierzę w możliwość zmiany.
    1. Szanuję i rozumiem Twoje doświadczenie. Potwierdzam to związane z księgowością w podmiotach gospodarczych, jej skomplikowane formy tylko z pozoru wydają się kulą u nogi, faktycznie ułatwiają wiele procesów. Co to zagrożeń dla duchowości przez jawność finansów w konkretnej parafii, nie posiadam danych. Zapewne należałoby przeprowadzić jakieś badania. Równie dobrze można by pewnie wskazać przykład, gdzie miało to odwrotny od opisanego przez Ciebie skutek.
    2. Pisząc o przynoszeniu strat nie chodziło mi wprost o rachunek księgowy. Raczej o pewną antylogiczność postępowania. O zaproponowanie nowego porządku. Wszak działania Jezusa, także w zakresie zarządzania Wspólnotą Apostołów wywoływały zdziwienie u zaradnych gospodarzy i ówczesnych przedsiębiorców. Poruszając się w logice zysków i strat, przyjmujemy w naszych relacjach porządek kapitalistyczny, w dodatku późnym, schyłkowym. A może są jakieś inne możliwości?
    3. Ale czy my czasem nie budujemy już tu Królestwa Bożego?
    4. Unikam tych zastrzeżeń. Stają się one niestety coraz powszechniejsze i wydaje się, że naszym obowiązkiem jest opór wobec nich.
    5. Chowaniem głowy w piasek określiłbym raczej nie bronienie się przed tym zjawiskiem. Pod koniec XIX wieku powszechne było wiadomo, że robotnicy w fabrykach, czy górnicy w kopalniach wykorzystywani są w sposób bestialski. Był to stan obowiązujący powszechnie. Ale jednak doszło do wielu wystąpień i sytuacja się zmieniła. Nie jest powiedziane, czy świat, które czeka nas za kilkadziesiąt lat, poradzi sobie z tym utowarowieniem, da mu odpór. Wiele zjawisk ekonomicznych i społecznych na przestrzeni ostatnich 100 lat wydawało się nie do ruszenia. A jednak się stało. Uważam, że jednym z warunków jest nieustanne mówienie o tym problemie. Bądźmy dobrej myśli!

    Yarpenie, nie uważam, aby ten przykład był błędny. Są różne zachowania i różne na nie reakcje. Utowarowienie, o którym mówię jest niestety upowszechniane przez wiele (prawie wszystkie?) środowisk i stanów.

Zostaw komentarz