„Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” – to wielkopostne, coroczne wezwanie trochę zawstydza, bo można je odczytać jako napomnienie skierowane do notorycznego grzesznika i niedowiarka. Kiedy jednak spojrzymy na nie oczyma księdza Józefa Tischnera, według którego „nawrócenie oznacza nową nadzieję”, dostrzeżemy w doświadczeniu nawrócenia sens podążania ku dobru ( w języku filozofa mowa o horyzoncie agatologicznym) przez współpracę z łaską. W nawróceniu jest też siła radykalizmu, wszak nie można się nawrócić trochę lub częściowo. I oto stajemy przed wysokimi schodami w sakramencie pokuty. Jest rachunek sumienia, jest i mocne postanowienie poprawy oraz inne warunki dobrej spowiedzi, zwłaszcza do momentu „ego te absolvo”. Pozostaje jeszcze zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. Czynić zadość-zwrot nieco archaiczny, ale też chyba najmniej obecny w praktyce sakramentu pokuty i zmarginalizowany w procesie nawrócenia. Oczyszczenie sumienia przez wyznanie win i odpuszczenie grzechów – jaka ulga! Pokuta- zwykle banalna, jak niewielki łyk wody: coś spłucze, nic nie zmienia. O zadośćuczynieniu zapominamy, bo… czy Bóg potrzebuje i oczekuje od nas zadośćuczynienia, czy człowiek w ogóle jest w stanie Bogu uczynić zadość? Tok myślenia może więc biec torem: Bogu nie mogę zadośćuczynić, więc inny człowiek i nasze winy wobec niego kurczą się. Tak czasem myśli niejeden katolik i ma kogo naśladować. Katolik mały i katolik „wielki”, na świeczniku.
Czy jest to skutek jakiejś szczeliny w naszym odczytywaniu sensu pokuty w drodze do nawrócenia? Czy może w duchowej formacji katolików nie zostały wypracowane formy czynienia zadość bliźniemu? Kogo w czasie spowiedzi pytano o to, czy zadośćuczynił tym, którzy byli ofiarami jego grzechów? Po uzyskaniu odpuszczenia grzechów trudno czasem wrócić do przeszłości i do myślenia o ich skutkach. Uniewinniony czuje się niewinny. Niczemu i nikomu?
Pierwotnie zamierzałam skupić się na skandalicznych reakcjach hierarchów Kościoła wobec roszczeń ofiar przestępstw popełnionych przez duchownych. Powszechnie znane są różne sposoby unikania materialnej, a nawet moralnej odpowiedzialności władz Kościoła za występki duchownych czy uchylanie się od wypłaty odszkodowań nawet zadekretowanych przez sąd. A jest to przecież forma zadośćuczynienia, którego unikanie sieje zgorszenie. Dlatego i nie tylko dlatego dotyczy wszystkich.
Lekceważenie zadośćuczynienia przeszkadza w nawróceniu, bo choć sakrament pokuty obmywa sumienie grzesznika, to nie obmywa ran jego ofiar. Nawet najcięższe występki mogą zostać odpuszczone, jednak bez zadośćuczynienia łatwo do nich powrócić i powielać je w nieskończoność. Osoby dopuszczające się molestowania czy innych ciężkich grzechów często, mimo przystępowania do spowiedzi i uzyskiwania za każdym razem odpuszczenia grzechów, nie potrafią zaniechać podobnych postępków. Zadośćuczynienie wymaga przecież spojrzenia w oczy drugiemu człowiekowi, wysłuchania go, obnażenia przed nim własnej słabości i małości. Jeśli wiąże się to także z finansową rekompensatą, naraża sprawcę na straty, a przecież … czuje się on już oczyszczony w sakramencie, czyli jakby zwolniony z dalszego mocowania się z własnym występkiem. Gdyby jednak grzesznik czuł mocniej zobowiązanie do zadośćuczynienia, gdyby wiedział, że musi się skonfrontować ze swoimi ofiarami, że musi zdać z tego zadośćuczynienia sprawę wobec spowiednika, to łańcuch zła dałoby się przerwać. A jeśli winien jest nie tylko faktyczny i bezpośredni sprawca, ale także jego protektor, choćby był biskupem czy ministrem?
Refleksja nad zadośćuczynieniem jako nieodłącznym elementem sakramentu pokuty nie ma wzmacniać poczucia winy, ale może służyć przeniesieniu ciężaru z myślenia o sobie jako grzeszniku na myślenie o pokrzywdzonym, do którego rękę winien wyciągnąć sprawca. Nie wystarczy ubolewać, trzeba zadośćuczynić za zło niemożliwe do cofnięcia i trwale raniące. Wtedy można mówić o nawróceniu.
2 Komentarze
„Gdyby jednak grzesznik czuł mocniej zobowiązanie do zadośćuczynienia, gdyby wiedział, że musi się skonfrontować ze swoimi ofiarami, że musi zdać z tego zadośćuczynienia sprawę wobec spowiednika, to łańcuch zła dałoby się przerwać.” Zgadzam sie calkowicie i bardzo to jest piekne. Tylko, patrzac realistycznie, czy strach przed nakazana konfrontacja z ofiara, nie sprawilby, ze ludzie przestaliby chodzic do spowiedzi? Ilu z nas ma odwage, by pojsc do osoby, wobec ktorej ciezko zawinilismy, i powiedziec jej prawde o sobie?
Moją refleksję wywołał komentarz jednego z duchownych, który na pytanie: jak mógł odprawiać Eucharystię po gwałtach na dzieciach, wyjaśnił, że się spowiadał i otrzymywał rozgrzeszenie. Wielokrotnie. Może konieczność zadośćuczynienia pomogłaby niejednej ofierze uniknąć kolejnych napaści ze strony przestępcy?