Dialogu nie można budować na fałszywych podstawach. Jedną z ich jest założenie, że gniew wyklucza porozumienie.
Najbardziej merytoryczny tekst – spośród krytycznie podejmujących sprawę powstania Kongresu – pochodzi od Moniki Białkowskiej a istota zarzutu sprowadza się do tego, że albo Kongres niewyraźnie artykułuje swoją katolickość, albo jego uczestnicy jej nie respektują. Autorka nie przytacza jednak argumentu na pierwszą wątpliwość, natomiast druga podparta jest zaledwie dwoma wypowiedziami „uczestników/zwolenników” Kongresu (nie wiadomo, czy publicznymi i podanymi pod nazwiskiem) i jedną z oficjalnej strony internetowej tej inicjatywy (ta nie dotyczy jednak istoty podnoszonego problemu). To zdecydowanie za mało, aby konstruować najgrubsze zastrzeżenia co do eklezjalności przedsięwzięcia tym bardziej, że w przestrzeni Kongresu nie pojawiają się nawoływania do zerwania z „jednością z urzędem biskupa”. W takim stanie rzeczy apel o jej zachowanie staje się fałszywą tezą (niezależnie od intencji M. Białkowskiej), że faktycznie owa jedność jest kwestionowana. Bez dowodu mamy jednak, w najlepszym razie, do czynienia z nieusprawiedliwioną podejrzliwością, a w najgorszym – z przykrym pomówieniem.
Natomiast z większością sugestii M. Białkowskiej, dotyczących sposobu działania Kongresu, wypada się zgodzić (choć najpewniejszym gwarantem wiary w ich produktywność byłoby zaangażowanie się samej autorki w prace Kongresu). Z jednym aspektem mocno będę jednak polemizował. Chodzi o postulaty dotyczące tonu wypowiedzi uczestniczek i uczestników Kongresu. Mamy nie być „napastliwi”, „triumfujący”, „przemocowi”, „prowokujący”, „niecierpliwi”, „obrażeni”, „sfochowani”, „wkurzeni”. Nie wiem, czy M. Białkowska zdaje sobie sprawę, że przytoczyła właśnie modelową i podstępną argumentację każdej dominującej strony relacji, w której strona dotychczas zdominowana próbuje upodmiotowienia. Wówczas to padają apele o spokój, zachowanie kultury, otwartość na dialog. Dominujący doskonale czuje, że aby odzyskać inicjatywę i zachować nadrzędną pozycję, musi zdusić podstawowy zasób zdominowanego – gniew. Czyni to za pomocą szantażu moralnego, który krystalizuje się w ukrytym komunikacie: „Póki nie przestaniesz się złościć, nic nie zyskasz”.
To prawda, że dialog wymaga określonej postawy obydwu stron. Tylko czasem (rzadko) konsekwentnie prawidłowa postawa jednej strony powoduje dostosowanie się tej drugiej, Lecz nie wolno – jako warunek wstępny – pozbawiać prawa do wyrażania uczuć, w szczególności przez stronę słabszą. Właśnie trzeba zacząć od tego, co słabszemu uczestnikowi dialogu przeszkadza, co boli, jakie zachowania dominującego są przykre, krzywdzące i niedopuszczalne. Tak, należy dążyć do tego, aby takie skargi pozbawione były agresji, ataku i fałszywych oskarżeń. Sam mocno nad tym pracuję, z różnym skutkiem), ale – i to „ale” może być kluczowe – czasem sytuacja jest tak psychicznie brzemienna dla osób zdominowanych, że jedynym sposobem nabrania dystansu koniecznego do prowadzenia rozmowy jest wykrzyczenie zalegającego, duszącego i „zakazanego” uczucia.
Jednym z podstawowych warunków skutecznego dialogu jest głębokie poczucie każdej ze stron, że są wobec siebie równe, od siebie niezależne, wolne i godne uszanowania. Dopiero, gdy słabsza strona zyska pewność takiego traktowania przez stronę silniejszą, owocne dyskusje stają się możliwe. W tym przypadku dominujący, czyli biskupi, dysponują wszystkimi prerogatywami władzy, także – jak twierdzą – nadprzyrodzonymi, więc proszę się nie dziwić ani tym bardziej nie mitygować, gdy komuś puszczą nerwy po dziesiątkach lat poniżającego traktowania. To raczej widoczny dowód działania Ducha Świętego, że aktywni społecznie, wykształceni, lecz zmarginalizowani katolicy organizują się i próbują coś budować (wciąż) w ramach Kościoła.
Bardzo niepokoi mnie wzorzec postawy, jaki kreśli M. Białkowska, osoba znana skądinąd z odważnej i rzeczowej krytyki działań i zaniedbań hierarchów. To przepis na faktyczną uległość, rezygnację i podporządkowanie. Budzi mój najgłębszy sprzeciw myślenie, że najlepiej chroni nas przed błędem podążanie za biskupami, bo nawet jeśli się pomylą, to będzie ich wina, nie nasza, ich odpowiedzialność, nie moja (jaka to różnica dla pokrzywdzonych określonym działaniem?). Nie potrafię zgodzić się z koncepcją, według której „dopóki jestem w Kościele, przyjmuję jego zasady gry”. Taki czysty formalizm prowadzi do tego, że żadna zmiana nie będzie możliwa, bo obecne „reguły gry” są takie, że mój głos się nie liczy, nie ma dla nie miejsca przy stole, nic ode mnie nie zależy (idąc za porównaniem autorki, sytuację mamy taką, że dysponujemy doskonałą drużyną piłkarską, tylko nie mamy zaproszenia na mistrzostwa). Wyjątkowo boję się takiego ideału, w którym nie dąży się do realizacji własnych oczekiwań wobec wspólnoty, gdzie jedyną możliwą decyzją jest albo pełne podporządkowanie albo odejście, w dodatku ciche i samotne (tak rodzą się struktury zła).
Jestem wiernym i wdzięcznym odbiorcą tekstów Moniki Białkowskiej. Mam wrażenie, że stoimy po tej samej, kościelnej, życzliwej biskupom stronie. Wyznajemy to samo Credo. Dzielą nas być może detale jego rozumienia albo tylko jego aplikacje do rzeczywistości. Różnimy się na pewno typem pobożności, temperamentem publicystycznym i wrażliwością na symptomy (czasem istniejące tylko w naszej głowie) różnych zagrożeń duchowych. Ale nie są to sprawy, które poddawałyby w wątpliwość moją eklezjalność lub kompetencję jej rozumienia, a tak właśnie odebrałem uwagi M. Białkowskiej. Stąd i mój głos w tej dyskusji „najmłodszych” w rodzinie.