Czy jawne wystąpienie przeciwko życiu przybywających do Polski migrantów nie budzi w hierarchach jakiejś potrzeby zabrania głosu, interwencji?
Powrócił znany z lat 90. temat aborcji. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który zrywał tak zwany „kompromis aborcyjny” i zawrócił debatę publiczną do połowy lat 90., obudziły się dawne demony, odkurzono zgrane argumenty, zaczęto obrzucać nas całą ich nielogicznością, ale spotkaliśmy się też z prawdziwymi dramatami ludzkimi. My, katolicy, nad wieloma sporami politycznymi, dziejącymi się na co dzień w mediach albo w Parlamencie, możemy przejść do porządku dziennego, udać się na swego rodzaju emigrację wewnętrzną. Uznać, że politycy znowu zbijają na tym jakiś kapitał popularności, stosują zagrania populistyczne, opierając się na swoim krótkoterminowym, doraźnym interesie. W tym przypadku jednak jest to wykluczone. Po pierwsze dlatego, że za zmianą, która zaszła, stoją realne dramaty, cierpienie i lęk naszych sióstr. Po drugie zaś dlatego, że do debaty, co i rusz, włączają się nasi bracia duchowni, wypowiadający się w kwestiach moralnych, a wówczas wiele i wielu z nas czuje obowiązek reakcji.
Podczas organizowanych w całej Polsce „Marszów dla Życia”, a także innych publicznych wydarzeń o tematyce „pro birth” (bo nie są one sensu stricto „pro life”, o czym w drugiej części niniejszego felietonu) głos zabierają duchowni, w tym hierarchowie Kościoła katolickiego, ale ma to najczęściej bardzo wybiórczy charakter – koncentruje się tylko na kwestii aborcji, czasem też eutanazji (która w warunkach prawnych w Polsce w ogóle nie stanowi dziś żadnego zagadnienia, jest czysto retoryczną konstrukcją). Zupełnie pomija się przy tym wszystkie te miejsca, w których życie ludzkie, także w Polsce, także w zgodzie z prawem, niekiedy z przyczyn istnienia albo braku jakiegoś przepisu jest zagrożone, niszczone, eliminowane. Bez żadnej reakcji, bez żadnego sprzeciwu, bez żadnych wniosków. Tym ciężej słucha się stałych wystąpień dotyczących aborcji, gdy ma się świadomość dramatycznej niekonsekwencji tych poglądów.
Nie chcę wdawać się w dyskusję na temat samego prawa antyaborcyjnego i jego prawdziwych skutków, jak choćby wpływu zaostrzenia przepisów na zwiększenie czy zmniejszenie dzietności albo na ile Kościół ma prawo ingerować w prawodawstwo karne świeckiego państwa. Powiedziano na ten temat już bardzo wiele i nie chciałbym zanudzać szanownych Czytelników. Wystarczy porównać dane demograficzne z krajami sąsiadującymi z Polską, na przykład Czechami, aby przekonać się, która postawa jest w rzeczywistości bardziej „pro life” i sięgnąć do podstawowego podręcznika z zakresu filozofii prawa, aby pojąć, jaka powinna być rola instytucji religijnej w tworzeniu przepisów prawa karnego. A zatem nie o tym. Pozwólcie mi jednak zwrócić uwagę na moralną koślawość nawoływania do „ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci” w kontekście innych praktyk, które przez hierarchów kościelnych, duchownych, a także działaczy i publicystów katolickich pozostają niezauważone albo – co już dramatyczn – popierane.
Nie słyszałem oficjalnego wystąpienia żadnego hierarchy, gdy umarło kolejne dziecko zakatowane we własnym domu, we własnej rodzinie. Nie czytałem żadnej refleksji na temat przyjętych założeń bezwzględnej „świętości rodziny”, torpedowania konwencji antyprzemocowych czy wspierania polityków publicznie kpiących z „lewackiej ideologii”, która rzekomo komuś zagraża. Czy pamięć mnie nie myli, że jeszcze niedawno sami biskupi rozważali apel do polityków, by ci wypowiedzieli Konwencję Stambulską? Czy nie należałoby się przyjrzeć przypadkom dziesiątek dzieci, które każdego roku umierają w Polsce zakatowane przez członków własnej rodziny? Albo tysiącom tych, które podejmują próby samobójcze i często odbierają sobie życie? W tym ostatnim przypadku liczby z każdym rokiem rosną dramatycznie, co jest zdecydowanie problemem systemowym – to konkretne rozwiązania prawne, system finansowania opieki zdrowotnej i szkolnictwa, a także przyjęte modele ideologiczne odpowiedzialne są za tę, mówiąc popularnym w wielu kręgach językiem, „cywilizację śmierci”.
Automatycznym procesem zachodzącym w naszym życiu publicznym jest występowanie polityków z nawoływaniem do przywrócenia kary śmierci za każdym razem, gdy opinią publiczną wstrząsają informacje o brutalnych morderstwach, popełnianych zwłaszcza na osobach najsłabszych. Wówczas rozpoczyna się kanonada różnych takich nawoływań. Pojawiają się sondaże, w których od 1/3 do połowy ankietowanych zgadza się na przywrócenie kary śmierci. Temat podchwytują oczywiście dzielnie politycy. Nie pamiętam wyraźnego głosu płynącego z Kościoła, który jednoznacznie przypomniałby słowa św. Jana Pawła II z encykliki „Evangelium vitae”, kategorycznie wykluczające ten rodzaj kary w dzisiejszych warunkach w Polsce i Europie. Czy nie należałoby w tej kwestii przeprowadzić jakichś ogólnonarodowych rekolekcji?
Ostatnio usłyszeliśmy od jednego z hierarchów, że „każdy poseł, który głosuje przeciwko życiu, popełnia grzech ciężki, a tym samym nie może przystąpić do komunii świętej, jeśli wcześniej, w spowiedzi nie wyraził żalu za popełniony grzech oraz woli jego naprawy”. Czy grzechu ciężkiego nie popełnili posłowie uchwalający przepisy o murze na granicy polsko-białoruskiej? Albo ci, którzy wsparli ogłaszane tam stany wyjątkowe i te wszystkie praktyki, które się w odgrodzonej strefie pod osłoną tego prawa odbywały? Czy jawne wystąpienie przeciwko życiu przybywających do Polski migrantów, marznących po podlaskich lasach, zawracanych na zieloną granicę, trzymanych całymi dniami w trawie pod bronią, nie budzi w hierarchach jakiejś potrzeby zabrania głosu, interwencji? Czy realizując postawę „pro life”, nie należałoby zwrócić publicznie uwagi Straży Granicznej, że przerzucanie przez płot w krzaki ciężarnej kobiety albo radosne przyglądanie się, jak człowiek zwisa z tej bariery hańby głową w dół, godzi w najbardziej podstawowe zasady chrześcijaństwa? No chyba, że to życie nie jest już życiem, o które warto się upominać…