Nie można odmówić abp. Rysiowi przymiotów osobistych, które uzasadniają wybór do Kolegium Kardynalskiego. Jednocześnie jego propozycja funkcjonowania w Kościele, a przede wszystkim roli w nim kobiety powoduje, że głębiej pęka trzcina nadłamana i coraz bardziej gaśnie knotek o nikłym płomieniu mojej nadziei.
Kardynał nominat udzielił dziennikowi „Rzeczpospolita” wywiadu, który ukazał się w jego weekendowym magazynie „Plus Minus” opatrzonym datą 29-30 lipca 2023 r. Jestem świadomy, że ze względu na przyjęty format nie można wypowiedzi arcybiskupa traktować jako programowej lub wyczerpującej. Niemniej hierarcha powiedział to, co chciał powiedzieć i jak chciał to zrobić. Zakładam też, że tekst był autoryzowany. Pozwala mi to na potraktowanie go z cała powagą, na jaką zasługują poruszone w nim zagadnienia.
Sięgnąłem po wywiad skuszony zapowiedzią, że ordynariusz łódzki podzielił się z czytelnikami swoim widzeniem miejsca kobiet w Kościele (to, że nie swoim, okazało się dopiero podczas lektury). Gdzie zatem jest miejsce kobiet? Zaczęło się obiecująco: „wszędzie tam, gdzie uposaża je do tego Duch Święty. Do czego daje im charyzmaty, łaski”. Niestety, abp Ryś zaraz w zasadzie zaprzeczył swoim słowom: „ich miejsce jest wszędzie tam, gdzie nie zachodzi potrzeba posiadania władzy święceń. To jest granica aktywności kobiet”. Jako uzasadnienie podał dobrze znaną deklarację Jana Pawła II, według której Kościół „nie ma żadnej władzy”, aby mógł tę zasadę zmienić. Kończy tak, jak już można było się tego domyślać. „To nie jest wola ludzi, uwarunkowana kulturą czy epoką. Nie stanowi dyskryminacji”.
Zostałem ośmielony skrótowością tego wywodu, więc moja polemika będzie miała taki sam charakter. Rzekomy brak dyskryminacyjnego charakteru odmowy kobietom święceń prezbiteratu ma wynikać z obiektywnego porządku rzeczy, a więc w tym przypadku, z ustanowienia samego Boga. Tymczasem sposobem na ujawnienie tej niezależnej od człowieka rzeczywistości staje się odwołanie do wypowiedzi papieża, której nie służy (a przynajmniej zasadnie tego nie wykazano) przymiot nieomylności. Pułapka logiczna tkwi zatem w tym, że dowodem na doskonałą wolę Boga jest zdanie wypowiedziane przez ułomnego człowieka, więc de facto mamy do czynienia jedynie z dowodzeniem z autorytetu (to ważny trop dla poznania osobowości przyszłego kardynała). Nie mam nic przeciwko takiemu sposobowi myślenia, ale nie można przed odbiorcami ukrywać, że jest najsłabszym z możliwych, zatem niewiążący rozumu.
Biskup Grzegorz sięga jednak po argument biblijny, aby zatrzeć niemiłe wrażenie, że jednak mamy tu do czynienia z dyskryminacją. „Zasadnicze objawienie mówi: mężczyzna i kobieta są sobie równi”. Dodaje jednak po chwili: „Równość płci to nie jednakowość, tylko różnorodność. Na szczęście jesteśmy od siebie różni, wiele rzeczy przeżywamy inaczej. […]. Dopiero w ich komunii widać pełne możliwości człowieczeństwa”. Dalej konsekwentnie wskazuje, że tą różnicą jest „wrodzony talent do tworzenia relacji, komunikacji, więzi emocjonalnej, dostrzegania konkretnego człowieka”, czyli relacyjność. „Wielu mężczyzn tego po prostu nie ma – nie ma w takim stopniu, jaką mają kobiety”.
Moim zdaniem arcybiskup ujawnia tu właśnie największą słabość argumentu za wyłącznie męskim prezbiteratem. No bo jak tu dowodzić, że kierowanie najważniejszymi sprawami Kościoła można powierzyć tylko mężczyźnie, skoro jest równy kobiecie? Pozostaje oparcie się na pozytywnie rozumianej różnorodności i posłużenie się (w wypowiedzi nienazwaną wprost) tzw. zasadą komplementarności. Tyle tylko, że prowadzi to na manowce. Z teologicznego punktu widzenia oznacza bowiem, że w Jezusie – bądź co bądź mężczyźnie – nie widać „pełnych możliwości człowieka”. Z filozoficznego z kolei okazuje się, że przypadłości (określona płeć) stają się ważniejsze od istoty (człowieczeństwa). Z perspektywy nauk empirycznych ignorowane jest tu istnienie innych rodzajów płci (psychicznej, społecznej), ich płynność oraz powszechne występowanie matriarchatu. Demoluje to pedagogikę, zdejmując z chłopców ciśnienie na rozwijanie kompetencji społecznych, czego dowód podaje sam rozmówca stwierdzając, że „bez kobiet w sferze publicznej Kościół będzie bezduszny, bardzo jednostronny”. Aluzja do KEP?
Abp Ryś próbuje dalej docenić kobiety, lecz niestety czyni to w tradycyjny sposób, który w praktyce prowadzi do czegoś odwrotnego. Mówi bowiem, że ze względu na wrodzone przymioty kobieca sfera publiczna „może uzyskać charakter domowy”, „personalistyczny”. Wyczuwając współczesny resentyment wobec takiego poglądu, uzupełnia swoją wypowiedź. „Mówiąc o wartości domowej, rodzinnej, personalistycznej, […] nie mam na celu wykluczania jej ze sfery decyzyjnej. […] Naprawdę nie chodzi o to, żeby Maryję – a z nią każdą kobietę – wyrzucić z Kościoła i zamknąć w domu. Tylko o to, żeby jej obecność, aktywność w przestrzeni publicznej, jaką jest Kościół, nabrała charakteru domowego”.
Nie odmawiam biskupowi dobrej woli i szczerej chęci zaktywizowania kobiet w nowych rolach eklezjalnych (praktyczne działania podejmowane w archidiecezji łódzkiej na to nie pozwalają). Jednak odwoływanie się do kategorii „domu” zawsze skutkuje „udomowieniem” kobiety. Upieranie się, że kobieta jest „szczególnie uzdolniona” do dbania o relacje nie dość, że jest czerpaniem wiedzy z Instytutu, to nieuchronnie prowadzi do uznania, że mężczyzna jest „szczególnie powołany” do kierowania wspólnotą osób zespolonych tymi relacjami. W Kościele zostało to podniesione niemalże do rangi dogmatu, bo przecież Bóg nie powoływałby do prezbiteratu wyłącznie mężczyzn, gdyby nie mieli – jako mężczyźni właśnie – takiego charyzmatu. Nieszczęsne eklezjalne zaklęcie w postaci kategorii „geniuszu kobiecego” tylko znieczula na taką rzeczywistość lub próbuje wytrącić z ręki argument, że w Kościele kobiety są wiernymi niższej kategorii.
Kolejnym, prezentowanym także przez arcybiskupa, sposobem radzenia sobie z coraz bardziej widoczną nierównością płciową w Kościele jest redefiniowanie pojęcia „władza”. „[…] Władza święceń to nie jest cała rzeczywistość Kościoła, także jeśli chodzi o sferę odpowiedzialności, zarządzania. Poza tym na święcenia trzeba patrzeć w sposób właściwy – nie od strony władzy, lecz służby”. To taka katolicka odmiana podwójnego nelsona. Z jednej strony próbuje się bowiem dowartościować aktywności związane z podejmowaniem decyzji – z perspektywy misji Kościoła – mniejszej wagi, a z drugiej zdjąć z faktycznie kierujących Kościołem odium wszechwładnego suwerena. Z tym, że nazwanie władzy służbą, a udzielania konsultacji współuczestnictwem w podejmowaniu decyzji jest tylko miłym sposobem powiedzenia, że wszystkie istotne akty władcze i tak pozostaną w rękach wyświęconych mężczyzn.
Najtrudniej jednak przyjąć mi podglebie takiego spojrzenia na temat obecności kobiet w Kościele: „Czytałem wszystko, co pisał Jan Paweł II, Benedykt XVI, i czytam dziś wszystko, co pisze Franciszek. […] Nie robię nic innego niż to, czego nauczają aktualni papieże […]”. Deklaracja dotyczy bezpośrednio działań biskupa, ale stanowi również w oczywisty sposób wgląd w myślenie, które uzasadnia przyjęcie określonej postawy. Cieszy mnie co prawda, że biskup zapoznaje się z aktualnym nauczaniem papieskim (nie wyobrażam sobie zresztą innej praktyki), doceniam erudycję i niepodważalnie inteligencki sznyt duszpasterstwa metropolity łódzkiego, lecz od każdego katolika oczekuję jednak czegoś więcej niż jedynie podążania za głosem z Watykanu. Zależy mi na życzliwie krytycznym przyjmowaniu głosu następcy św. Piotra i odważnym, osobistym (obarczonym ryzykiem błędu) trudzie odczytania Ewangelii. To właśnie bierność wierzących jest jednym z czynników wspierających chorobę klerykalizmu. Wyznanie biskupa o treści: „nie jestem człowiekiem, od którego cokolwiek ma się zaczynać” dramatycznie pozbawia mnie duchowego tlenu, a nadzieja na zmiany umiera.
Nie rozumiem, na jakiej zasadzie rzetelny (co by nie było) historyk Kościoła jest w stanie wypowiedzieć następujące zdanie: „Rolą biskupa – i każdego wiernego – jest słuchać z zaufaniem tego, czego oni [papieże] nauczają”. Ile potrzeba przykładów absolutnej kompromitacji biskupów Rzymu, oczywistych bzdur przez nich nauczanych i szkodliwych wojen toczonych z wyimaginowanymi zagrożeniami, żeby obdarzać ich takim bezgranicznym zaufaniem? Co gorsza, abp Ryś zdaje się bezzasadnie dogmatyzować preferowaną przez siebie postawę twierdząc, że „w ten sposób buduje się Kościół”. Ponieważ moje zaufanie do nauczania Kościoła zostało poważnie nadszarpnięte, a zatem za każdym razem konfrontuję wypowiedzi Kościoła hierarchicznego z Ewangelią, moją najlepszą wiedzą i sumieniem, to czuję się przez takie słowa jak szkodnik, rozłamowiec i niemalże sługa diabła, którego charakterystycznym działaniem jest rozbijanie jedności. A moim jedynym przewinieniem jest to, że w odróżnieniu od kardynała nominata, którego „wszystkie inne debaty mało obchodzą”, jestem żywo zainteresowany wewnątrzkościelnym dialogiem reformatorskim.
Jest taki dialog z serialu „Alternatywy 4” między oszustem mieszkaniowym (Janem Kobuszewskim) a Dionizym Cichockim, pechowym członkiem spółdzielni mieszkaniowej (Bronisławem Pawlikiem), który stanowi celną ilustrację powyższej sytuacji:
– A skąd ja wiem, czy pan jesteś na liście, a czy pan się nie dopiszesz?
– Proszę pana, to jest kwestia zaufania, prawda?
– A ja do pana nie mam zaufania.