Ostatnio coraz częściej, głównie w mediach społecznościowych, można spotkać się z określeniem „fajnokatolicyzm”. Co faktycznie ono oznacza i dlaczego używający tej „obelgi” przeważnie trafiają niczym przysłowiową kulą w płot?
Na początku małe wyznanie: odkąd zajęłam się publicystyką i w swoich tekstach zaczęłam pisać o Kościele w Polsce, regularnie mierzę się z „krytyką” (odpowiedniejsze byłoby tu określenie „krytykanctwo”, bo konstruktywna krytyka jest czymś zgoła odmiennym, niż chęć zwykłego wbicia komuś retorycznej szpilki), jakobym niewłaściwie rozkładała akcenty. Część osób identyfikujących się jako przynależące do tzw. „konserwatystów” (ten cudzysłów również nie jest przypadkowy) w Kościele zarzuca mi, że za dużo mówię o miłosierdziu, nie doceniając jednocześnie wagi Bożej sprawiedliwości. Co ciekawe, jednocześnie te same środowiska pierwsze podnoszą larum, gdy zdarzy mi się publicznie skrytykować jakieś zaniedbania lub błędy Episkopatu — zupełnie tak, jak by zasada „miłosierdzie przed sprawiedliwością” działała jedynie w odniesieniu do ludzi Kościoła, a ortodoksyjnej ocenie moralnej podlegali żyjący poza nim „grzesznicy”.
Taka dychotomia nie jest ani w Kościele, ani w naszym społeczeństwie w ogóle, żadną nowością. W końcu dwa główne „obozy” w naszej wspólnocie, oddzielające „konserwatystów” od tzw. katolików otwartych, nie wzięły się znikąd. Mając świadomość, jak sztuczny i zafałszowujący rzeczywistość jest ten podział, dotychczas starałam się nie poświęcać mu większej uwagi: jakoś przeboleję te hejterskie komentarze o „fajnokatolicyzmie” czy byciu „kato-julką” (kolejne drwiące określenie, które robi w social mediach furorę), zwłaszcza że bardziej mnie śmieszą, niż obrażają.
Problem pojawia się w momencie, gdy uświadomimy sobie, że notoryczne puszczanie takich wypowiedzi płazem skutkuje doklejeniem pewnych łatek, czy — jak określiłby to ten bezbożnik (!) Gombrowicz — przyprawianiem gąb. A te są o tyle niebezpieczne, że mogą skutecznie odstraszać od Kościoła wszystkich, którzy są dziś poza nim i na to zgody praktykującego katolika być nie może.
Oczywiście można przyjąć fatalną narrację abp. Jędraszewskiego, który w wywiadzie dla „Niedzieli” przekonywał niedawno, iż laicyzująca się młodzież „jeszcze zatęskni” za katechezą i Kościołem, i okopać się na bezpiecznej pozycji moralnych autorytetów — zbyt nieskazitelnych, by „zniżać się” do poziomu tych okropnych grzeszników. Ale niestety (albo całe szczęście!), nie tego uczy nas Ewangelia: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić, aby słuchały głosu mego” (J 10,16).
Zarzuty o „fajnokatolicyzm” dotykają zwykle wszystkich — i duchownych, i świeckich — którzy chcą w jakikolwiek wyjść poza utarty nad Wisłą model tzw. katolicyzmu kulturowego, silnie zresztą skorelowanego z patriotyzmem, a w skrajnych przypadkach nacjonalizmem (krytykowanym zresztą przez Jana Pawła II w słynnym przemówieniu w siedzibie ONZ z 1995 r., o którym masa polskich katolików wolałaby nie pamiętać). Przejawiać się to może na różne sposoby: ostatnio na przykład „furorę” w Internecie robił filmik z pewnym księdzem, który pozwolił sobie na niewinny (na tyle niewinny, że doprawdy, nie ma sensu go tutaj nawet przytaczać) żart podczas ogłoszeń na koniec mszy świętej, innym przejawem może być wściekłość części katolików na wiernych, którzy potrafią pogodzić świetnie wiarę z solidarnością z osobami LGBT, czy ekologią (na którą w końcu duży nacisk kładzie papież Franciszek, ale nawet on nie jest wolny od ostrej krytyki Jedynych Prawdziwych Katolików z Polski).
Najzabawniejsze (choć chyba jest to śmiech przez łzy) jest jednak to, że gdyby uczciwie zajrzeć nawet nie do sumień (to zostawmy Panu Bogu i tylko Jemu), ale do domów i miejsc pracy jednych i drugich ścierających się ze sobą środowisk w Kościele, to prawdopodobnie otrzymalibyśmy mocno weryfikujący stereotypy obrazek.
Tak już się złożyło w mojej zawodowej ścieżce, że pisząc o kulturze, miałam okazję pracować w bardzo różnych redakcjach — od tych skrajnie prawicowych, przez katolickie, aż po wyraźnie liberalne, a wręcz nieprzychylne Kościołowi. Z moich obserwacji wynika, że prawdziwe miłość i szacunek do bliźniego zwykle udawało się odnaleźć wcale nie tam, gdzie nad gromadzącym się kolegium redakcyjnym wisiał krzyż, czy ikona Matki Bożej. Przeciwnie, pamiętam jak dużym szokiem było dla mnie, gdy w jednej z takich quasi-bogobojnych redakcji okazało się, że większość moich kolegów i koleżanek jest po rozwodach i żyje w związkach niesakramentalnych (gdybym była prawicową publicystką, pewnie nie miałabym skrupułów, by użyć słowa „konkubinaty”). Nie sam fakt życia wbrew regułom wiary jest tu jednak problemem (nie mnie to oceniać), ale żarliwość, z jaką owe środowisko krytykowało „lewactwo”, powołując się jednocześnie na autorytet Kościoła.
Tymczasem ci okropni, pogubieni „fajnokatolicy” niszczący rzekomo Kościół od środka, a przynajmniej ci, których w ciągu tych lat pracy poznałam osobiście, może nie trąbią na prawo i lewo o „karze boskiej” i piekielnych czeluściach czyhających na rozpustników, ale — dziwnym trafem — żyją w małżeństwach, narzeczeństwach (nierzadko mieszkając oddzielnie i czekając ze współżyciem do ślubu), czy są singlami poświęcającymi każdą wolną chwilę na głoszenie Ewangelii czynem.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko moje doświadczenie i na pewno w każdej z grup znajdą się przypadki przeczące tezie. Nie twierdzę, że nie ma prawdziwie bogobojnych wśród Żołnierzy Chrystusa, czy prawicowych publicystów z dumą chwalących się katolicyzmem na pierwszych stronach gazet. Podobnie rozumiem niepokój o to, że „katolicyzm otwarty” może prowadzić do rozwodnienia nauki Kościoła. Tylko że ani fanatyk grzmiący agresywnie o piekle dla homoseksualistów, ani pobłażliwie uśmiechnięty charyzmatyk przekonujący „róbta, co chceta” nie jest katolicyzmem, tylko jego groźną karykaturą. I na to, aby takie kalki utrwalały się w naszej wspólnocie, pozwolić nie możemy.
A jeśli już koniecznie musimy się stygmatyzować, to dodam, że nie umniejsza mi w żaden sposób nazywanie mnie ani kato-Julką, ani fajnokatoliczką. Nie wstydzę się bycia „fajną” (czytaj: empatyczną i tolerancyjną dla ludzi o odmiennych niż moje poglądach), bo z autopsji wiem, że gdy poszukuje się Boga definiowanego jako Miłość, dużo łatwiej dostrzec go w wyciągniętej dłoni, niż zaciśniętej pięści.
Zdjęcie główne: Karolina Grabowska/Pexels
2 Komentarze
Zgoda, te docinki o „fajno-katolicyzmie” to jeden z przejawów chybionych i niemądrych reakcji na całkiem przecież naturalną dla chrześcijaństwa postawę dialogu i szacunku. To także efekt segmentacji kulturowej społeczeństwa – o podłożu nie do końca religijnym. Segmentacja (w mowie potocznej kojarzona też „bańkami informacyjnymi”) jest dla niektórych wydajna politycznie czy biznesowo. Istnieje u nas rozbudowany biznes religijny (skojarzony na ogół z polityką), rozstawiają „swoje stoły” współcześni „kupczący w Świątyni”. Warta poruszenia jest też inna kwestia – rzekomy konserwatyzm tych „pryncypialnych”. Ja pamiętam konserwatyzm (także chrześcijański) jako ideę opartą na głębokiej wiedzy oraz postawie otwartej na dialog. Konserwatywna debata była zawsze oparta na poważnych argumentach. Dzisiejsi liczni „konserwatyści” rażą płytkością rozumowania, tak naprawdę nakręcają się nawzajem w owych „konserwatywnych bańkach”, pełniących w istocie funkcje terapeutyczne w tłumaczeniu własnych kompleksów i resentymentów, bez szans na autentycznie interesujące myśli czy idee. Bywa gorzej, gdy dołącza się do tego zwyczajny cynizm. Chrześcijaństwo i Kościół nie potrzebują ich wsparcia – wręcz przeciwnie, staje się ono obciążeniem. Nie przejmujmy się więc zanadto epitetami, myślmy swoje i róbmy swoje zachowując wolną od „kwasu faryzeuszy” otwartość w duchu Chrystusa, także dla tych co nas atakują.
„otwartość w duchu Chrystusa, także dla tych co nas atakują” – Czy pytanie: czym są msze smoleńskie, że TVPInfo transmituje na żywo homilię z katedry warszawskiej (tylko homilię, z czego można wnosić, że homilia jest najważniejszą częścią tej mszy świętej) jest atakiem na Kościół? To pytanie stawiałem wielokrotnie, ale nikt na nie nie odpowiedział. Reakcją były „minusy” lub kasowanie pytania przez moderatora (na DEON-ie – ojca Kołacza).
Biskupi i księża oburzają się na profanacje wizerunków, figur, drzwi kościoła, różne zgorszenia, ale nie chcą widzieć profanacji tego co w Kościele najświętsze – Eucharystii. Msze św „wplecione”, „budowane” w różne „dobre” wydarzenia społeczne np. inauguracja czy zakończenie roku akademickiego, dożynki, stulecie uczelni itp. – to jest jak najbardziej właściwe. Natomiast wykorzystywanie mszy świętej w politycznych evnetach służących manipulowaniu ludźmi i umacnianiu kłamstwa jest ŚWIĘTOKRADZTWEM, tym większym, że służącym budowaniu nienawiści.