Sformułowanie opinii o Kongresie Katoliczek i Katolików jest bardzo proste. Wystarczy przedstawić swoje obawy jako prognozę dokonań Kongresu. Fakty nie są do tego potrzebne.
Aneta Liberacka opublikowała w portalu Stacja7 tekst, w którym – najdelikatniej mówiąc – wyraziła swoją nieufność wobec Kongresu. Znamienne jest to, że nie poddała bezpośredniej krytyce Deklaracji Programowej, jedynej oficjalnej wypowiedzi KKiK, lecz uzasadniła swoje wątpliwości obawami przed kierunkiem, w jakim pójdą prace Kongresu. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której krytykuje się inicjatywę tylko dlatego, że za bardzo przypomina coś, z czym autorka się nie zgadza (Niemiecka Droga Synodalna), kojarzy się z czymś, co wydaje się autorce niebezpieczne (pytanie: „Jakiego Kościoła chcemy?”), pobrzmiewa nutą, która jest autorce obca (uwspółcześnianie Kościoła), nasuwa na myśl ostrzegawcze słowa Jezusa (te o „niezmienionej jocie”) albo przywołuje z pamięci krytyczne słowa papieża („pokusa destrukcyjnej pobłażliwości”). Negatywną opinię, wyrobioną na podstawie wcześniejszych doświadczeń niezwiązanych z daną osobą, przedmiotem lub doświadczeniem, nazywamy uprzedzeniem.
Negatywne asocjacje Anety Liberackiej zamieniają się jednak niepostrzeżenie (chyba również przed samą autorką) w mocne tezy publicystyczne, przedstawione pod postacią pytań. Wątpliwość, czy Kongres stanie się „wspólnotą walczącą o władzę”, trzeba bowiem rozumieć jako tezę o istnieniu realnych przesłanek, że możliwym celem Kongresu jest przejęcie władzy w Kościele (inaczej pytanie byłoby absurdalne). Niestety, takie przesłanki nie zostały pokazane. Obiekcja, „czy przypadkiem nie oznacza to chęci dopasowania Kościoła, dopasowania prawa, dopasowania przykazań Bożych do siebie”, musi oznaczać, (aby nie zwątpić w racjonalność formułującej zastrzeżenie), że jej autorka widzi faktyczne uzasadnienie do twierdzenia, iż dla uczestniczek i uczestników Kongresu ważniejsze od Ewangelii mogą być własne poglądy na świat. Uzasadnienia nie przedstawiono. Pytanie, „czy [ta] sytuacja nie jest przypadkiem pretekstem, by pójść o wiele dalej i nie postulować zmian, jakie znamy z niemieckiej drogi synodalnej”, zakłada, że publicystka dysponuje dowodem uprawdopodobniającym pogląd, iż Kongres będzie podstępnie zabiegał o reformy, które nie mieszczą się w katolickiej ortodoksji. Dowodu brak.
Aneta Liberacka, jak przypuszczam, nie sądzi, że jedną z dróg wyjścia z obecnego kryzysu Kościoła może być podjęcie rzeczowej i odważnej dyskusji na tematy, które według większości katolików są już raz na zawsze rozstrzygnięte, nie widzi potrzeby powrotu do pytań o rozumienie najbardziej podstawowych prawd wiary oraz sposobów jej praktykowania, nie identyfikuje współczesnych problemów wspólnoty z jej archaiczną organizacją, nie dostrzega w Kościele takich schematów myślenia i działania, które niezależnie od woli ich podmiotów prowadzą do realnych krzywd, wreszcie uznaje, że możliwy jest tylko jeden sposób zarządzania ziemskim przejawem Eklezji i że akurat jest to ten obowiązujący, a niezbędne korekty mogą dotyczyć tylko detali. Jednym słowem rozumiem, że autorka boi się, aby aktywność Kongresu nie przyniosła Kościołowi więcej złego niż dobrego.
Nie tylko rozumiem tę obawę, ale po części nawet ją podzielam. Jak zapewne większość członków Kongresu – nie wiem, dokąd zaprowadzi nas Duch Święty, co do asystencji którego jestem pewien (zdolność poddania się Mu to odrębna, ale osobista, a nie „Kongresowa” sprawa), ponieważ „gdzie dwóch lub trzech…” Z Anetą Liberacką różni nas to, że pomimo strachu podejmujemy ryzyko: wizja Kościoła, jaka się z Kongresu wyłoni, może być tak dalece odmienna od tej wypalonej w naszych umysłach i sercach (choć niesprzeczna z Objawieniem i Tradycją), że nie podołamy jej ciężarowi. Czyli wbrew nieprzyjemnej supozycji, że zależy nam na „wymyśleniu Kościoła na nowo”, realnym zagrożeniem jest nasza rejterada przed perspektywą „przyjęcia Kościoła takiego, jakiego pragnie Chrystus”.
Jednak żadne prywatne obawy nie usprawiedliwiają formułowania nieuzasadnionych i mniej lub bardziej zawoalowanych sugestii, które opatrzeniem etykietką, przypięciem łatki i przyprawieniem gęby zastępują merytoryczną dyskusję (choćby najbardziej krytyczną) o naszej inicjatywie. Zamiast zaproszenia do rozmowy otrzymujemy zestaw starannie dobranych epitetów (np. z nauczania papieża Franciszka: „destrukcyjna pobłażliwość”, „złudne miłosierdzie” i oczywiście nieśmiertelny „liberalizm”), które siłą samego brzmienia odbierają powagę, dyskwalifikują moralnie i obniżają autorytet Kongresu. Zamiast sporu na argumenty mamy nieprawdziwe tezy (że grzech usprawiedliwiamy różnorodnością, że dopasowanie Kościoła do świata ma polegać na dowolnej kreacji, że dialog ma zastąpić świadectwo), z którymi następnie autorka rozprawia się tyleż kompetentnie, co niepotrzebnie. Zamiast wstępnego zaufania przypisuje się nam – naprawdę z sufitu wzięte – nieczyste, szkodliwe i niemądre intencje (przejęcie władzy, zmiana przykazań, promocja nieograniczonej wolności), które prowadzą do postponowania wysiłków uczestniczek i uczestników Kongresu.
A sam już nie wiem, jak z wyrozumiałością i spokojem mam skomentować ledwie tylko skrywane oskarżenie o szerzenie zgorszenia, złowieszcze życzenie Kongresowi niepowodzenia („Jeśli jednak wynikiem dialogu ma być stworzenie i akceptacja jakiejś nowej nauki to lepiej byśmy już dziś z tym kamieniem młyńskim podziałali”) oraz jawnie protekcjonalne potraktowanie końcowym „Uważajmy na siebie!”
To boli.