Polacy nie są klasowo jednolici, istnieją między nami nierówności, a znaczne części społeczeństwa są systemowo dyskryminowane. Postawienie tych spraw jasno to pierwszy krok do wzajemnego zrozumienia.
Zasadniczym problemem środowisk polskich liberałów wydaje się niezrozumienie, że pojęcie klas społecznych nie jest jakimś tam ideologicznym zabiegiem poprzedniej epoki, ale aktualną rzeczywistością społeczną. Możemy się oczywiście różnić w formułowaniu propozycji przełamywania różnic i metod zaprowadzania równościowego ładu społecznego, ale co do jednego zgodzić się musimy: Polacy nie są klasowo jednolici, istnieją między nami nierówności, a znaczne części społeczeństwa są systemowo dyskryminowane. Postawienie tych spraw jasno to pierwszy krok do wzajemnego zrozumienia.
Ilekroć zdarza mi się wskazywać na istnienie różnic klasowych, spotykam się z głosami zdziwienia, a czasem wręcz oburzenia. Przypisuje mi się jakieś celowe dzielenie społeczeństwa, oczywiście po to, by rzekomo móc w niekorzystnym świetle postawić klasy ludowe (podobno nieistniejące). Ci sami krytycy wspominają jednocześnie, że słowo „lud” źle im się kojarzy, a Polska to kraj szczęśliwych, równych sobie obywateli — wymarzone społeczeństwo obywatelskie. Zgodnie z tą logiką wszyscy, którzy w ewidentny sposób nie pasują do tego idyllicznego obrazu są przez liberałów klasyfikowani jako „wariaci”, „lenie” czy „nieudacznicy”, na których powinno dokonać się szeregu zabiegów naprawczych (tu potwierdza się teoria włoskiego filozofa Roberta Esposita, porównująca liberalizm do faszyzmu). Zdziwienie przychodzi dopiero wtedy, gdy ulubiona formacja polityczna po raz kolejny przegrywa wybory, Kościół nie spełnia oczekiwań odpowiedniej otwartości, a wierni kolejną dekadę słuchają gremialnie toruńskiej rozgłośni.
Nieuznanie klasowości jest pierwszą przyczyną klęski, a w najlepszym przypadku marginalizacji takich środowisk jak Kluby Inteligencji Katolickiej, czy grupy czytelników „Więzi”. To środowiska w znacznej mierze „kanapowe”. Przy szlachetności intencji i interesujących, mądrych postulatach, nie są one w stanie przebić zawieszonego przez samych siebie sufitu. Co zrobić, by Kongres Katoliczek i Katolików nie stał się kolejną tego typu niszową inicjatywą?
Odpowiedź wydaje się paradoksalnie dość prosta: wyjść z własnej twierdzy i rozejrzeć się wokół. Zrozumienie, że klasy ludowe, a także klasa średnia myślą w zupełnie inny sposób niż nam się to może wydawać. I nie jest to żaden objaw patologii czy choroby (a także braków w edukacji, co podkreślać liberałowie uwielbiają), ale pewien stan rzeczy, z którym należy wejść w serdeczny dialog. Rozmowa ta nie powinna polegać na przekazywaniu teologicznych nauk i wskazywaniu „prawidłowego” świata (co zresztą czynione jest obustronnie, także w reakcji obronnej), ale na odczuciu tych samych emocji: postawieniu się choćby na moment w miejscu człowieka zajętego codziennym wiązaniem końca z końcem, życiem do pierwszego, zmaganiem się z nieprzychylnością państwowej biurokracji z jednej strony, a bezwzględnością kapitalizmu z drugiej. W świecie bez polityk i instytucji publicznych człowiek zdany jest na łaskę i niełaskę tych, co decydują o jego życiu — pracodawców, polityków, urzędników, duchownych. Dla niego kościelna ławka może być jedynym miejscem, gdzie choć przez godzinę może sobie w spokoju odpocząć.
Ale fakt tworzenia środowiska inteligenckiego, którego świadkami, póki co, jesteśmy w Kongresie, jawi się także jako pewna szansa. Daje nam bowiem możliwości wykorzystania naszych umiejętności i wiedzy do ponownego namysłu nad etosem inteligenta i znaczeniem jego roli w społeczeństwie. Uważam, że gdy zaczniemy proces zmian od siebie, a później z większą empatią i zrozumieniem spojrzymy na klasy ludowe, Kongres może stać się prawdziwym przewodnikiem zmian w Kościele — nie tylko takich na eleganckim papierze.
- Czytaj też: Klasowe wątpliwości
Zdjęcie główne: Nothing Ahead/Pexels