Obserwując reakcje części wierzących — świeckich i duchownych — na wykluwająca się dopiero inicjatywę Kongresu Katoliczek i Katolików, trudno czasem nie odnieść wrażenia, że strach przed jakąkolwiek zmianą bywa silniejszy niż zgorszenie czy smutek spowodowane kryzysem Kościoła w Polsce.
Jakiekolwiek naruszanie pewnego utrwalonego status quo przeważnie wiąże się z podjęciem ryzyka, a czasami bywa wręcz bolesne. Choć panuje ogólne przekonanie, że zmiany są dobre, a „kto stoi w miejscu, ten się cofa”, to gdy faktycznie przychodzi nam skonfrontować się ze zmianą, która dotyczy nas samych, może pojawić się lęk, rozdrażnienie, czy frustracja. Zwłaszcza jeśli przez lata przywykliśmy do pewnego stanu rzeczy i choć może nie jest on optymalny, to przynajmniej wiemy, czego się spodziewać i jak poruszać się na znajomym terenie.
Dlatego zupełnie nie dziwią mnie wątpliwości, uwagi, a nawet pewnego rodzaju podejrzliwość względem Kongresu Katoliczek i Katolików, które to reakcje można zaobserwować w publicznej debacie odkąd KKiK rozpoczął swoją działalność.
Kim właściwie są ci ludzie i o co im chodzi? Czy czeka nas w polskim Kościele rozłam? Na ile kościelne władze kontrolują zgodność proponowanych rozwiązań z katolicką wykładnią? I tak dalej, i tak dalej…
I o ile powyższe pytania w pełni przyjmuję jako naturalny objaw racjonalnego myślenia, o tyle zastanawiające są reakcje (świeckich i duchownych) podyktowane mniej szlachetnymi niż rozum i troska o wspólnotę pobudkami. Jakimi?
Lęk przed utratą wpływu
Wyobraźmy sobie, że w firmie, w której pracujemy, pewnego dnia pojawia się nowy pracownik. Osoba ta sprawia wrażenie przyjaznej i łatwo zaskarbia sobie sympatię zarówno współpracowników, jak i przełożonych. „Schody” zaczynają się w momencie, w którym okazuje się, że nowy kolega lub nowa koleżanka (dla podkreślenia przekazu przyjmijmy, że dużo młodszy/a i z mniejszym doświadczeniem niż reszta teamu) zaczyna nie tylko przynosić firmie lepsze wyniki, ale stopniowo kontestuje skostniały od lat sposób działania zespołu. Mogą to być zupełne drobnostki — tym „wynikiem” może być czytelniejszy niż dotychczas sposób tworzenia raportów lub zaproponowanie efektywniejszej metody ustawiania naczyń w firmowej kuchni.
W takich momentach, w zgranych i współpracujących ze sobą od lat grupach, może pojawić się mieszanina lekkiej zazdrości (bo w końcu szefostwo dostrzeże zaangażowanie „świeżynki” i zacznie ją stawiać za wzór) i obawy, czy w związku z pojawieniem się nowych standardów, sami nie będziemy musieli wziąć się bardziej do roboty, a na wieloletnio utrzymywaną prowizorkę klienci i szefostwo przestaną przymykać oko.
Episkopat do dymisji? Nie!
Przy całej niedoskonałości tego porównania, trudno oprzeć się wrażeniu, że wiele oddolnych inicjatyw w Kościele zostało zduszonych w zarodku właśnie przez takie myślenie. Na takie niebezpieczeństwo wystawiony jest również Kongres z samej swej natury — oto grupa przeciętnych katolików poruszona kryzysem w polskim Kościele, postanawia połączyć siły i w partnerskim dialogu z innymi wiernymi oraz w łączności z hierarchami, by spróbować przyjrzeć się sytuacji i wspólnie poszukać rozwiązań zaradczych. A jednak ta wyciągnięta dłoń spotyka się z odrzuceniem. Dlaczego?
Arka czy Titanic?
Wiele mówi się w Polsce o możliwym tzw. scenariuszu irlandzkim lub chilijskim (jakiś czas temu furorę w sieci robił nawet hasztag #EpiskopatDoDymisji), zgodnie z którym miejscowy Kościół znalazł się w tak ogromnym potrzasku, że właściwie jedynym rozwiązaniem było zburzenie dotychczasowych struktur i zbudowanie ich od nowa. Towarzyszy mi głębokie poczucie, że zdecydowana większość kongresowiczów dostrzega to realne niebezpieczeństwo i dzięki proponowanym działaniom pragnie „uciec do przodu”, apelując do odpowiedzialnych za Kościół w Polsce osób o podjęcie środków zaradczych.
Pragniemy niczym Noe, wiedząc o nadciągającym kataklizmie zbudować wspólnymi siłami bezpieczną arkę, która w czasie próby ocali to, co w Kościele najcenniejsze. Niestety, często nasi „kapitanowie” nie tylko zdają się nie dostrzegać skali zagrożenia, ale wręcz nieufnie podchodzą do tych „bożych szaleńców”, którzy pod bezchmurnym niebem budują schron przed nawałnicą.
Ich podejrzliwość i lekceważenie może sprowadzić niebezpieczeństwo nie tylko na nich samych, ale na lud zapatrzony i wsłuchujący się — i prawidłowo — w swoich pasterzy. Zwłaszcza jeśli ci, przyzwyczajeni do luksusowych warunków (i nie mam to na myśli wyłącznie kwestii materialnych) na Titanicu, wsłuchują się z lubością w dźwięki skrzypcowych etiud, przekonują, że „nic się nie dzieje”.
Kto miałby dać owcom sygnał o rychłej katastrofie, jeśli nie pasterze? To pytanie z zasady wyklucza zarzucaną Kongresowi intencję stworzenia niezależnego od biskupów ruchu, bo każdy z nas zdaje sobie sprawę z wagi skutecznego przywództwa, zwłaszcza w momencie czołowego spotkania z górą lodową.
Żeby było tak jak było
I na koniec już ostatnia refleksja: lata temu, gdy w Polsce doszło do zmiany władzy, popularnym bon motem wykorzystywanym niemal przy każdej możliwej okazji były słowa Agnieszki Holland o tym, „żeby było tak jak było” w kontekście sprzeciwu wobec nowym rządom. Te słowa stały się orężem w ręku tych, którzy głęboko rozczarowali się poprzednią władzą, ale jednocześnie zrobiono z nich bicz na tzw. elity III RP (cokolwiek lub kogokolwiek miałyby one oznaczać…).
Dziś, z przykrością odnotowuję podobne głosy („żeby było tak jak było” — za wszelką cenę) z wewnątrz Kościoła. Problem w tym, że zarówno postępująca laicyzacja, fala apostazji, a nawet ataki wymierzone bezpośrednio w Kościół (czyż nie dalej jak parę tygodni temu byliśmy świadkami aktów wandalizmu na świątyniach?) świadczą o tym, że powrót do tego, co było, zwyczajnie jest nierealny.
Zdjęcie główne: Fot. StarFlames/Pixabay