„… Mówisz o miłości. Czy ty nie widzisz, że są tacy, którzy chcą, żebyśmy nienawidzili się … ” (T. Lipiński – grupa TILT).
Piosenka grupy „Tilt” brzmiała cały czas w mojej głowie, gdy wędrowałem w 2010 roku ulicami Sarajewa. Jeśli ktoś czytający te słowa jeszcze jej nie zna, warto posłuchać:
Nie bez powodu przypominam ją w tym felietonie. W Kongresie Katoliczek i Katolików, w zespołach: Stosunki Państwo – Kościół oraz Relacje międzywyznaniowe dziś i jutro pracujemy nad właściwymi relacjami obydwu rzeczywistości, których jesteśmy członkami. Jako podatnicy wspieramy państwo polskie, a jako wierzący — Kościół, do którego należymy i który także często wspieramy naszym groszem. I pewnie w duszy oczekujemy, aby obie wspólnoty w zakresie swoich „powołań” budowały pokój i miłość pomiędzy ludźmi. Aby nie stało się nigdy to, czego skutki oglądałem właśnie w Sarajewie — stolicy Bośni i Hercegowiny.
Młodszym to miasto kojarzy się prawdopodobnie z olimpiadą zimową w roku 1984, starszym — z pamiętnym zamachem na arcyksięcia Ferdynanda w roku 1914, który stał się bezpośrednim zapalnikiem I wojny światowej. Ale dla mnie Sarajewo na zawsze będzie się kojarzyło z „krwawymi łzami” w tym mieście, czyli upamiętnionymi miejscami, w których zginęli ludzie w najbardziej brutalnym konflikcie zbrojnym, jaki miał miejsce w Europie po II wojnie światowej.
Prawie czteroletnia wojna (1992-1995) bośniackich Serbów (definiujących się jako wyznawcy prawosławia) z rządem tworzącej się nowej republiki (z ludnością w przeważającej części muzułmańską) przy udziale Chorwatów (w przeważającej części katolików) pokazała, do czego zdolni są ludzie, jeśli politycy aspiracje narodowe połączą z religijnymi. Zginęło — według różnych źródeł — od 80 do 200 tysięcy ludzi (!), w większości cywilów; w tym ogromna liczba dzieci, które symbolizują „małe łezki” na chodnikach miasta.
Prawie 2 miliony osób porzuciły — z obawy o życie — swoje domostwa i opuściły kraj. Jak na ironię, dopiero bombardowanie Sarajewa przez wojska amerykańskie i NATO — i kolejne ofiary — zakończyły walki. Najgorsze w tym konflikcie było to, według relacji ludzi, którzy przeżyli ten koszmar, że snajperzy polowali na mieszkańców usiłujących zdobyć coś do jedzenia. Artyleria natomiast ostrzeliwała bazary, jedyne źródło umożliwiające legalne kupno pożywienia, które przemycano tunelami przekopanymi do lotniska, dokąd docierała pomoc humanitarna.
Czy muszę dodawać, że przywódcy polityczni wszystkich stron konfliktów mieli usta pełne frazesów o konieczności obrony wiary i ojczyzny? Tylko że w końcówce tej bezsensownej wojny już nikt nie wierzył nikomu. Przynależność religijna, narodowa czy państwowa stały się mniej istotne. Najważniejszym atrybutem stał się karabin, granat lub … kawałek chleba, za który głodni ludzie byli w stanie oddać nawet swoją godność.
Sarajewo powoli leczy swoje rany. Odbudowało ruiny wojenne. Znów ludzie uczą się tolerować „inność”. Młodzi są gotowi podać sobie ręce, aby wspólnie wstąpić do Unii Europejskiej. I jak przed tą zbrodniczą wojną, młodzi kochają się, nie przejmując się tym, do której świątyni uczęszczają ich rodzice. I tylko na chodnikach miasta pozostają milczące ślady tamtych wydarzeń. Czerwone łzy Sarajewa. Nie wiem dlaczego, ale gdy wspominam zasłyszane w Sarajewie historie „o tamtych wypadkach”, w mojej wyobraźni widzę Jezusa, jak z twarzą zakrwawioną od swojego strachu przed własną kaźnią szuka zabitych sarajewian i na chodnikach miasta pozostawia krople czerwonej krwi, która miesza się z krwią poległych i ranionych mieszkańców.
Czy wspólna praca w Kongresie zapobiegnie wzrastającej nienawiści Polaków deklarujących się jako niewierzący i polskich chrześcijan? Nie wiem. Ale jeśli nie spróbujemy zapobiec wzrastającym napięciom w Polsce, będziemy tacy, jak ci, o których śpiewa Tomek Lipiński:
…Mówisz o pokoju. Czy ty nie widzisz, że/ Są tacy, którzy chcą, żebyśmy pozabijali się. Żebym ja zabił Ciebie, żebyś ty zabiła mnie. Żebyśmy żyli w strachu całe noce i całe dnie….
Tak jak w Sarajewie w latach dziewięćdziesiątych XX wieku! A jeśli — nie daj Boże — to się wydarzy, to będzie także … nasza wina!