Przyglądam się protestom rolników w poczuciu absurdu. A też w narastającym lęku, że gałęzie, na których jako ludzkość siedzimy, dopiłowywane są teraz na ślepo przez wielkich producentów żywności. Już wydawałoby się, że pokonaliśmy brak zrozumienia konieczności transformacji energetycznej, że w większości dostrzegamy korzyści ograniczenia spalin i smogu, że martwią nas hałdy śmieci i laguny plastiku, czyli świadomość ekologiczna rozwija się. A teraz okazuje się, że żadne wyliczenia, żadne prognozy nie docierają do tych, dla których teoretycznie zdrowie środowiska powinno być sprawą wielkiej wagi.
Z czego wyrastają, w czyim są interesie protesty rolnicze? Mówimy o nich „rolnicy”. Kim są? Kogo dziś nazywać takim słowem? Nie ma przecież jednej definicji „rolnika”. Czy nie trzeba by uruchomić, rozbudować leksykę i zacząć rozróżniać? Rolnik – ekolog, rolnik – biznesmen, rolnik – po nas chociażby potop. Ile trzeba mieć traktorów, aby decydować o tym, jakie ma być rolnictwo? To ważne.
Ludzie niezajmujący się uprawą ziemi mają wciąż wyobrażenie, że rolnicy to ludzie mający silny, uczuciowy związek z tym, co robią, z ziemią, ze zwierzętami, które hodują. Niedalecy przodkowie większości z nas, a też wybitna literatura, zakorzeniły w nas obraz rolnika – dawniej mówiło się gospodarza na roli, chłopa – jako człowieka przywiązanego do ziemi, czującego cykle i potrzeby natury. Szczęśliwego, jeżeli udało mu się z nią współgrać, współpracować, zdrowo, własnymi rękami nakarmić najbliższych. Czy ci, co teraz protestują przeciw Zielonemu Ładowi, Strategii od pola do stołu, przeciw ograniczeniom stosowania pestycydów, przeciw ograniczeniom hodowli zwierząt, to są tacy gospodarze?
Przecież Zielony Ład kładzie nacisk na wyrównywanie szans gospodarstw różnej wielkości, wiąże dotacje ze stosowaniem przez rolników praktyk przyjaznych dla środowiska i wysoką jakością żywności, czego też oczekuje większość społeczeństwa, a badania wskazują, że ponad połowa rolników deklaruje chęć zmniejszenia ilości pestycydów i ograniczenia stosowania nawozów.
Współczesne rolnictwo (w tym hodowle) jest odpowiedzialne za ok. 30% emisji gazów cieplarnianych, (niosących za sobą szeroką kaskadę skutków ocieplania klimatu), w 80% odpowiedzialne za wylesianie, w 70% za utratę różnorodności gatunków, w 50% za wyjaławianie gleby, za zatrucia wód i skażenia środowiska, za epidemie zoonotycznych chorób, za niewyobrażalne cierpienie zamkniętych w przemysłowych więzieniach zwierząt. To szacunki ONZ przedstawione w 2021 roku na szczycie dotyczącym systemów produkcji żywności.
Gdyby rolnicy byli ludźmi współpracującymi z naturą, to demonstrowaliby raczej za takimi przekształceniami produkcji rolnej, aby nie niszczyła środowiska ich pracy, nie krzywdziła zwierząt. Poszliby ze wszystkich stron Europy do Brukseli, aby demonstrować za jeszcze bardziej proekologiczną, etyczną, opóźniającą zmiany klimatyczne transformacją systemów produkcji żywności dla dobra ich samych i zdrowia nas wszystkich. To wydawałoby się spójne, jakieś oczywiste. Ale tak nie jest. Żądania dotyczą przede wszystkim gwarantowania zysków i braku jakichkolwiek ograniczeń, które mogą te zyski zmniejszyć.
Jakiego trzeba by szerokiego i głębokiego zarazem oglądu spraw, aby domagać się i tworzyć przewidującą przyszłość, ekologiczną politykę rolną! Jakiego wymaga to wzniesienia się ponad indywidulane doraźne profity, jakiej międzypokoleniowej miłości bliźniego, a w wobec zwierząt – jakiej międzygatunkowej moralności!
Trudno o tym marzyć bez bycia oskarżoną o naiwność oraz oderwanie od realiów gospodarki i rynku. A jednak tylko takie podejście daje przyszłość kolejnym pokoleniom ludzi i zwierząt na Ziemi. Dla własnego dobra społeczeństwa powinny wesprzeć tradycyjne, ekologiczne wiejskie gospodarstwa, a nie wielką, oderwaną od prawdziwego dobra ludzi i zwierząt produkcję i handel.
Tak łatwo sobie wyobrazić targ lokalnie wytwarzanej zdrowej żywności na każdym miejskim osiedlu. Rolnictwo zna przecież od wieków takie rozwiązania: lokalną spółdzielczość, kultywowanie więzi między rolnikiem i nabywcami. Rodzi się wtedy odpowiedzialność, zaufanie, powstają lokalne specjały i obyczaje. Ale to wymaga dwóch rzeczy: wsparcia państwa dla tego rodzaju lokalnych gospodarstw i świadomej woli rolników. Czy jest na to za późno? Sondaże szukające odpowiedzi na pytanie, od kogo zależy korzystna transformacja systemów produkcji żywności, rolników wymieniają zwykle na ostatnim miejscu. Według opinii społecznej to zależy przede wszystkim od rządów, wielkiego biznesu, inwestorów, banków. Ale przecież tam wszędzie też są ludzie, dla których nie jest obojętne, na jakich wartościach oparte będzie rolnictwo przyszłości. U nas w większości są to wciąż chrześcijanie, dla których dobro bliźniego i troska o stworzony świat, powinny być najważniejsze. Może jest więc szansa? Ale czy Kościół w Polsce uczy wiernych wiązania troski o świat, cały świat, z wiarą? Nie uczy.
Tak, tym nielicznym małym gospodarzom na roli, spadkobiercom wiedzy gromadzonej przez tysiąclecia należy się nasze wielkie współczucie. Większość już zastąpiły maszyny, środki ochrony roślin, chemia, sterownie produkcji. Giną, a z nimi kultura i obyczaj, bo nikt ich w porę nie ochronił przed bożkami produkcyjności, zysku i eksportu. Bardzo często nie mają też następców. Ich dzieci zaludniły miasta Polski, Anglii, Irlandii. Jaka byłaby ich odpowiedź na pytanie, czy byliby szczęśliwi, gdyby zobaczyli koniec przemysłowych monokultur i hodowli? Co chcieliby, aby było przez społeczeństwo, przez Unię dotowane? Czy ktoś ich o to pytał u początków reform gospodarczych? Czy ktoś wspierał w ich dążeniach? Czy ktoś pyta teraz?
W ciągu dekady 2010-2020 w Polsce zniknęło blisko 200 tys. gospodarstw. Nieliczne rodzinne gospodarstwa pokazuje się jak rezerwaty, jak białe nosorożce, których nie da się uratować. Czy muszą zginąć pod walcem masowej produkcji? Czy może da się je uratować, rozmnożyć?
Ci, co dostarczają nam obecnie żywność, to przemysłowi producenci, raczej niemający związku ani z ziemią, ani z przyrodą, ani z lokalną społecznością. Perspektywa cierpienia zwierząt w tego rodzaju produkcji nie istnieje, kwituje się ją pogardliwą etykietą lewackiej ideologii. Im więcej posypie się nawozów, im bardziej poleje się środkami przeciw grzybom i szkodnikom, im więcej zmieści się w klatce kilogramów mięsa, tym zysk jest większy. Czy to przede wszystkim nie ci idą teraz na wojnę ze wspólnotową polityką zapobiegającą nadciągającej katastrofie klimatycznej? Czy to nie tacy sprzeciwiają się transformacji w kierunku bardziej roślinnej, sprawiedliwej społecznie, zdrowej i przyjaznej środowisku produkcji żywności? Nie sprawiają wrażenia, że chcą siadać do stołów, gdzie planuje się przyszłość. Być może nie daje się im szansy? Być może niektórzy z nich zostali wepchnięci w pułapki biznesu? Wydaje się jednak, że wielu z nich po prostu ignoruje – jak zresztą spora część społeczeństwa – wiedzę, że dla dobrej przyszłości nas wszystkich bezwzględnie konieczne są ograniczenia i zmiana stylu życia, także odżywiania.
Trudno jest solidaryzować się z rolnikami, gdy się wie, że zostało już przekroczone 7 z 8 granic ziemskiego bezpieczeństwa, tzn. stanów równowagi czynników, które stabilizują życie na Ziemi (to utrata różnorodności biologicznej, zmiany klimatyczna, braki słodkiej wody, zaburzony cykl obiegu azotu i fosforu, wylesianie, jałowienie ziemi, zakwaszenie oceanów, tylko warstwa ozonu wydaje się być wciąż wystarczająca) i że to dla protestujących nie wydaje się ważne. W planach są jeszcze kolejne inwestycje w produkcję mięsa, którego już teraz jemy o wiele za dużo. Produkcję bardzo dla środowiska szkodliwą i tak okrutną, że nikt z „wrażliwych” konsumentów nie chce o tym myśleć.
Nauka wie, że w świetle obecnych zagrożeń, rolnictwo powinno przechodzić na zrównoważone gospodarowanie przynoszące korzyści środowisku, ludziom i zwierzętom. I w tym kierunku powinno być dotowane. Gdyby tego domagali się rolnicy, wspierałabym ich całym sercem. Niestety, nie tego się domagają.