Nie odczuwam złośliwej satysfakcji z faktu, że sprawdziły się moje przewidywania dotyczące kształtu krajowej syntezy synodalnej. Raczej zniechęcenie łatwością, z jaką udaje się tworzyć tak trafne prognozy.
Na początku prac synodalnych gorzko żartowałem, że synteza jest już napisana i czeka jedynie na uzupełnienie co bardziej soczystymi cytatami. Nie chodziło mi oczywiście o dosłowne rozumienie tych słów. Bardziej o mentalne nastawienie biskupów, którzy nie wyobrażają sobie, aby głos wiernych z ojczyzny Jana Pawła II mógł nieść jakieś „wywrotowe” treści. Wieszczyłem, że powstanie z tego ogólnie słuszny tekst, który potwierdzi pozycję kleru, wskaże oczywiste bolączki i zostanie nasączony do niczego niezobowiązującymi zwrotami typu „należy”, „wierni oczekują”, „istnieje potrzeba”. Założyłem się nawet (niestety nie na pieniądze), że pojawi się sążnisty passus na temat tego, jak to polscy katolicy nieustannie, głośno i powszechnie domagają się starannej, pięknej i niespiesznej liturgii (ironia dotyczy marginalnego znaczenia problemów z celebracją w porównaniu z innymi przyczynami odchodzenia od Kościoła, a nie powagi samej celebracji). Tak bardzo chciałem się mylić.
Żaden ze mnie prorok ani jasnowidz. Taki dokument, jaki został nam zaprezentowany, można by napisać bez żadnych konsultacji synodalnych już kilka lat temu na podstawie doniesień medialnych, komentarzy publicystów, książek byłych księży, głośnych apostazji, a choćby i rozmów przy rodzinnym stole. Przecież my to wszystko wiemy, ba, wiemy dużo więcej. Świetnym przykładem jest sprawa języka, jakim posługują się duchowni. Synteza wymienia codzienne grzechy tego języka: hermetyczność, sztuczność i anachronizm. Milczy jednak o grzechach śmiertelnych w tej dziedzinie: przemocowości, budzeniu lęków, zawstydzaniu, gaslightingu itp. Nie wiem, czy takie zarzuty pojawiły się w trakcie prac synodalnych. Wiem, że to, co w syntezie się znalazło, jest banalne, przewidywalne i – co najważniejsze – dla biskupów bezpieczne.
Jestem pod wrażeniem ogromu pracy, jaki został włożony w sam Synod, jak i opracowanie jego krajowej syntezy. Zakładam roboczo (bez większej wiary w słuszność tego założenia), że synteza rzetelnie przedstawia treść wygłoszonych opinii, jak i właściwie uwzględnia ich reprezentatywność. Z doświadczenia życiowego wynika jednak, że wszelkie filtry zostały nałożone już na etapie diecezjalnym, lecz pewnie poza przypadkiem krakowskim niczego się o tym nie dowiemy. Niezależnie od tego pozostaje zasadne pytanie, co z tego całego wysiłku wynika, jaki z tego zysk i po co to wszystko, skoro niczego nowego się nie dowiedzieliśmy, nie powstała żadna istotna inicjatywa, nie pojawił się jakiś intelektualny ferment, głębsza refleksja, zauważalny wzrost aktywności świeckich. Radość z tego, że wiele osób wyniosło pozytywne wrażenia, poczuło się wysłuchanymi, a nawet doświadczyło obecności Ducha Świętego, jest bardzo cenna, lecz nie zastąpi realnego działania. Co więcej, łatwo zamieni się w zniechęcenie, gdy tego działania zabraknie.
Można mi zarzucić, że za wiele wymagam, że na owoce trzeba zaczekać, że zaczyn, że ziarnko gorczycy, że Duch Święty „wieje, kędy chce”. Stawiam jednak tezę, że nie ma szans na żadną zmianę, ale nie dlatego, że Synod nie ma sensu, że się nie udał, że pozostał wydarzeniem niszowym, lecz dlatego, że biskupi na zrobienie czegoś przełomowego nie pozwolą. Też nie dlatego, że są nierozgarnięci lub pełni złej woli. Tu chodzi o mentalną niezdolność do naruszenia własnego status quo, zakwestionowania istniejących instytucji, pozbawionego resentymentu spojrzenia na nowoczesne społeczeństwo, podważenia „wielowiekowej tradycji”, wyjścia poza nabyte schematy myślenia, przełamania narosłego tabu. Reakcja biskupów na opublikowaną przez nich samych syntezę potwierdza niestety radykalną (może zbyt radykalną) ocenę Tomasza Polaka, że system kościelny jest niezdolny do samonaprawy i bardzo odporny na próby sanacji z zewnątrz (nawet jeśli reformatorem jest sam papież).
Na jakiej niby podstawie mam osadzić moją wiarę, że akurat tym razem zmieni się coś ważnego? Bo dotarło do biskupów, że wierni świeccy mówią po polsku, zrozumiale, na temat i z sensem? To raczej mnie obraża, jeśli pomyślę, jaki obraz świeckiego mieli biskupi wcześniej i budzi wątpliwości co do ich kontaktu z rzeczywistością. Bo zostali poinformowani, że może nie jest do końca fajnie, gdy nie słuchają ludzi, nie spotykają się z nimi, nie traktują podmiotowo? To raczej budzi grozę w sprawie ich poziomu wrażliwości moralnej i stopnia zrozumienia, o co w ogóle chodzi w chrześcijaństwie. Bo już wiedzą, że mają być otwarci, komunikatywni, wiarygodni, bliscy i przystępni? To raczej drwina z mojej inteligencji, gdy oczekuje się ode mnie pokładania nadziei w tym, że następny list Episkopatu będzie żywy, inspirujący, odkrywczy i porywający duchowo, bo biskupi nie zdawali sobie sprawy, że seryjnie produkują niestrawne gnioty, których nikt nie czyta („Ej, panowie, a wiecie, że jak napiszemy coś ciekawego, to ludzi to zainteresuje?” No szok!).
Przyjmując za dobrą monetę to, co znajduje się w syntezie i pomijając fakt, że nie znalazło się w niej nic tak naprawdę niewygodnego dla biskupów, nadal jest w niej dość treści, która powinna wywołać trzęsienie ziemi w polskim Kościele. Tymczasem nic się nie stało. Więcej, z tonu prezentacji syntezy przebija zadowolenie i satysfakcja. Ale jak to? Biskupi informują, że w największym przedsięwzięciu współczesnego Kościoła, z intencji przełomowym w jego historii, w wydarzeniu, któremu patronuje papież, bierze udział niespełna jeden procent wiernych – i nic? Żadnej autorefleksji? Wzięcia winy na siebie? Wyciągnięcia konsekwencji wobec proboszczów, którzy zlekceważyli Synod? Planu radykalnej odnowy? Spektakularnych dymisji? Ogłoszenia alarmu? Jak takiej sytuacji nie interpretować jako ślepoty na ostatnie ostrzeżenie, jedno wielkie czerwone światło, którego zlekceważenie prowadzi do katastrofy? To życzliwa biskupom interpretacja. Istnieje jednak inna, która podsuwa trop następujący: starsi polskiego Kościoła odetchnęli z ulgą, że wynik Synodu jest „po linii i na bazie”, że mają już to za sobą, że udało się skonstruować okrągły dokument, że nie zaktywizowały się środowiska, które zagroziłyby ich pozycji, że oni już nic nie muszą, że ogólne obietnice zmian wystarczą, że po raz kolejny strategia „na przeczekanie” okazuje się skuteczna.
Widzę argumenty na poparcie tej drugiej interpretacji. Najistotniejszy jest tu fragment mówiący o władzy w Kościele. Odnoszę wrażenie, iż jest to klucz do zrozumienia całości. Otóż biskupi z nieskrywanym zadowoleniem donoszą ni mniej ni więcej, że uczestnicy Synodu – tak krytyczni wobec działań duchownych, niewysłuchiwani przez nich, krzywdzeni, lekceważeni, poniżani i gorszeni – są jednocześnie wielbicielami obecnego sposobu sprawowania władzy przez tychże duchownych. Jestem jak najdalszy od stwierdzenia, że mamy tu do czynienia z manipulacją wynikami prac synodalnych, lecz ten fragment jest ewidentnie bardziej opisem stanu świadomości biskupów, ich pobożnym życzeniem, projekcją oczekiwań, niż bezpośrednio wynika z wypowiedzi uczestników Synodu. Wskazuje na to specyficzne słownictwo, które biskupi regularnie stosują („dar życia konsekrowanego”, „w trudnych czasach relatywizowania wartości oraz wielości przekazów medialnych”) oraz tylko jeden, zresztą dość niejasny, cytat na potwierdzenie prezentowanej tezy (to istotna różnica w stosunku do innych fragmentów).
Brak buntowniczych wypowiedzi wśród tak mikroskopijnej próby to zbyt wątła podstawa dla tak stanowczych twierdzeń. Równie uzasadnionym wnioskiem może być bowiem ten, iż respondenci nie zauważają związku między doktryną/strukturą, a własną krzywdą albo że buntownicy zostali już skutecznie do Kościoła zniechęceni. Nieustanne straszenie niemiecką Drogą Synodalną właśnie wydało swoje owoce (po krytycznym liście abp. Gądeckiego skierowanym do jego niemieckiego odpowiednika postawiłem tezę, że w polskiej syntezie nie znajdą się postulaty tak żywo dyskutowane za Odrą, cóż…). Również pragnienie obecności wiarygodnego biskupa – częsty postulat wśród uczestników Synodu – nie musi przecież automatycznie oznaczać afirmacji jedynowładztwa wyświęconych mężczyzn.
Podobny zabieg zaklinania rzeczywistości można zauważyć w drugim kluczowym wniosku syntezy. Biskupi zauważają bowiem, że zmiany są konieczne, lecz rzekomo Synod wykazał, że polscy katolicy nie chcą ich widzieć w doktrynie ani strukturze Kościoła, lecz w jego funkcjonowaniu. Podejście charakterystyczne dla sprawujących władzę, którzy nie chcą lub nie są w stanie się nią podzielić. Przecież sposób funkcjonowania każdej społeczności zależy bezpośrednio od przyjętych norm (doktryny) i powołanych do ich przestrzegania instytucji (struktury), czyli bez ich zmiany wszelkie korekty jej działania będą nietrwałe, o ile nie pozorne. Ostateczny dowód na jałowość takiego podejścia otrzymujemy, gdy czytamy, że najważniejsza zmiana, jakiej potrzebujemy, to większa troska o osobiste nawrócenie, zarówno duchownych jak i świeckich. Szach i mat, bo co prawda nie sposób odmówić takiemu twierdzeniu słuszności, ale w kontekście powszechnej już wiedzy, że kryzys Kościoła w dużym stopniu bierze się z wadliwości systemu, a nie osobistej grzeszności jego uczestników, brzmi ono jak emocjonalny szantaż wobec ewentualnych reformatorów.
Czy to koniec synodalności nad Wisłą? W moim odczuciu tak, gdyż nie ma wystarczającej liczby osób, które są nią poważnie zainteresowane. Pojawią się oczywiście tu i ówdzie jakieś inicjatywy próbujące zachować i rozwinąć to, co udało się osiągnąć. Powstaną oficjalne zachęty do wprowadzania w życie postulatów Synodu. Pracujemy w Kongresie, aby jego sposób działania spełniał kryteria synodalności. Jednak jeśli świeccy in gremio nie widzą potrzeby patrzenia duchownym na ręce, współuczestniczenia we władzy, położenia kresu herezji klerykalizmu, ba, nie chce im się choćby wypowiedzieć, gdy zostały do tego stworzone warunki, to nic z tego nie wyniknie. Jeśli biskupi rozumieją synodalność jako zwiększenie odpowiedzialności świeckich za Kościół w postaci poszerzenia sfery korzystania z ich specjalistycznej wiedzy lub umiejętności, wzmożenia ich modlitw za duchownych, zintensyfikowania dbałości o materialną stronę Eklezji oraz nasilenia pracy nad własną świętością, ale bez podzielenia się władzą, to nic z tego nie wyniknie. Najcelniej ujmuje to fragment popularnego utworu Elektrycznych Gitar:
Już każdy powiedział to co wiedział, Trzy razy wysłuchał dobrze mnie, Wszyscy zgadzają się ze sobą, A będzie nadal tak jak jest.
6 Komentarzy
Darek – jak zwykle – wypowiada się dość radykalnie, ale ma dużo racji. Mnie też bardzo zdziwił fakt, że nie w każdej parafii były konsultacje synodalne, a biskupom to nie przeszkadzało. Nie będzie żadnych konsekwencji wobec proboszczów, którzy zlekceważyli Synod. Wniosek z tego, że nie zależy ani proboszczom ani biskupom na poznaniu tego, co myślą świeccy i czego chcą. Jak więc duchowni mogą nazywać swoją postawę służbą?
Darek ma też rację twierdząc, że „sposób funkcjonowania każdej społeczności zależy bezpośrednio od przyjętych norm (doktryny) i powołanych do ich przestrzegania instytucji (struktury), a bez ich zmiany wszelkie korekty jej działania będą nietrwałe, o ile nie pozorne.” To prawda, należy więc tę dominującą eklezjologię, która uważa kler za pasterzy, a świeckich za owieczki, poszerzyć o inne metafory. Owce bowiem nie są partnerami dla pasterzy, ani ich współpracownikami. Pasterz ma nakarmić owce i chronić je, ale nie dyskutuje z nimi. Dyskutuje z innymi pasterzami, to oni są na tym samym poziomie, co on. W praktyce wygląda to tak, że duchowni sprawują dla nas sakramenty i na tym koniec. Jesteśmy traktowani jak klienci, a nie jak współpracownicy. A jednak chyba nie o to chodziło Jezusowi. To wszyscy chrześcijanie mają głosić Ewangelię i starać się pozyskać innych dla Niego. Kościół jest z natury misyjny. A jednak nikt tego świeckim nie mówi, nie uczy jak mają to robić i nie pomaga w trudnościach. Jedyne, co słyszę, to zachęcanie podczas np. rekolekcji wielkopostnych, aby do nich zachęcić członków rodziny, sąsiadów itp., najczęściej nawet nie wiedząc kto, co i jak będzie mówił oraz nie mając na to wpływu.
Uważam, że świeccy powinni być wspomagani na dwa sposoby w spełnianiu swojej funkcji w Kościele:
– pomoc w rozwoju osobistym, pogłębianiu więzi z Chrystusem,
– pomoc w kształtowaniu umiejętności pozyskiwania innych dla Niego.
Może zbytnio uogólniam, ale niestety, nie ma na to nacisku w parafiach.
Wiąże się też z tym kwestia przyznania im jakiejś władzy. A żeby to wyjaśnić, można odwołać się do określenia Kościoła na ziemi jako „walczącego”; w odróżnieniu od „cierpiącego” (w czyśćcu) i „tryumfującego” (w niebie). Oczywiście, trzeba tę walkę dobrze rozumieć, ale ta metafora podkreśla konieczność hierarchii i posłuszeństwa, tak jak w wojsku, a więc będzie odpowiadała duchownym. Zarazem jednak postawi na ważnym miejscu pojęcie zadania zleconego do wykonania. A takie podejście będzie odpowiadało mężczyznom, których niewielu się angażuje w życie parafii. Dlaczego tak się dzieje, jest szczegółowo opisane w książce: „Mężczyźni nienawidzą chodzić do kościoła”. A jeśli komuś się daje zadanie do wykonania, to też daje mu się jakąś władzę i zapewnia odpowiednie środki.
Metafora wojskowa nie do końca tu pasuje, bo dowódca raczej nie dyskutuje z żołnierzami, a głoszenie Ewangelii nie jest wypełnianiem rozkazów, nie do żołnierzy też należy inicjatywa, a świeccy powinni ją mieć. Uważam jednak, że chociaż każde porównanie kuleje, to można z niego mimo to skorzystać w wyjaśnianiu struktury i funkcji Kościoła.
W sumie podzielam końcowy wniosek Darka: „Jeśli biskupi rozumieją synodalność jako zwiększenie odpowiedzialności świeckich za Kościół w postaci poszerzenia sfery korzystania z ich specjalistycznej wiedzy lub umiejętności, wzmożenia ich modlitw za duchownych, zintensyfikowania dbałości o materialną stronę Eklezji oraz nasilenia pracy nad własną świętością, ale bez podzielenia się władzą, to nic z tego nie wyniknie.” Jeśli nie ma władzy, to nie ma też odpowiedzialności.
Jeszcze jedno. Świeccy, nie dość, że nie mają żadnej władzy w Kościele, to jeszcze nie mają żadnej oficjalnej możliwości wypowiadania się i przedstawiania swojego zdania. Burmistrz w moim mieście ma wyznaczone godziny przyjmowania interesantów, ma też obowiązek odpowiedzieć na moje pismo w jakiejś sprawie. Mogę też pójść na zebranie Miejskiej Rady, albo osiedlowe, i wypowiedzieć się. Kościół takich możliwości nie stworzył. Mogę tylko podejść w zakrystii do proboszcza po Mszy świętej i poprosić go o rozmowę. Byłem już w wielu kościołach, ale tylko w jednym z nich widziałem skrzynkę z napisem, aby wrzucać tam kartki ze swoimi uwagami czy propozycjami. To jest chore.
Bardzo ważny dla mnie post. Biorę udział w Kongresie. Jestem zbyt mało ważną osobą, aby mojej stronie – niewierzącym – chciało się mnie atakować. Jeśli jednak miałbym być kiedyś zaatakowany przez swoich, to najbardziej obawiam się pytania: po co to robisz, jeśli otwarty katolicyzm nigdy nie zdobył większych wpływów w Kościele? Dlaczego zatem z Kongresem miałoby być inaczej? Co jest w ich ideach i strategii takiego radykalnie innego, że to poruszy biskupów? Że dotrze to do parafii i diecezji? Że polski Kościół się zmieni?
Nie chcę Was popędzać, moi wierzący przyjaciele. Wiem, że głębokie zmiany w kulturze mogą trwać dziesiątki lat i czasami nawet nie widzi się efektów swej pracy za swego życia… Ale przyznacie, że tekst Darka opisuje niepokojącą sytuację u samych podstaw Kongresu – co możemy osiągnąć, tak szczerze, tak „naprawdę” w „realu”? Dziwię się, że tak mało odpowiedzi. Wakacje się skończyły. Czy mogę poprosić Was o więcej komentarzy?
Lepiej bym tego nie ujęła, znakomity jest komentarz Tomasza Niemirowskiego.
Brałem udział w synodzie – synteza diecezjalna odzwierciedlała prowadzone dyskusje i odczucia. No ale zabrał się za to episkopat i mamy wynik: system jest doskonały ale kuleje przez szeregowych księży i świeckich którzy nie rozumieją i nie realizują poleceń kierownictwa. Czyli myślenie w stylu PKP: gdyby nie pasażerowie to kolej działałaby doskonale. Mam wrażenie że w KRK urósł taki 42kg guz jak u pewnej kobiety o którym mówili w mediach i ten guz jest tak wielki że jedynym zadaniem organizmu jest karmienie tego guza więc alternatywa jest taka: albo organizm obumrze albo zostanie przeprowadzona głęboka i szybka operacja wycięcia guza. W KRK na to drugie się nie zanosi pomimo trafnej diagnozy sporządzonej przez uczestników synodu ale później zafałszowanej w gabinecie ordynatora.
Byłem uczestnikiem spotkań synodalnych. Spojrzenie na to z czym mamy do czynienia w Kościele z bliska, w moim przypadku, skutkował wypaleniem – czyli stanem, w którym wykonywana do tej pory z uczuciem zadowolenia praca ( zaangażowanie) nie sprawia przyjemności, coraz bardziej męczy, zniechęca i powoduje wyczerpanie fizyczne i psychiczne.