W piątek wieczorem pobiegłem razem z moim starszym synem pod kościół Mariacki w Krakowie. Zebrała się tu gromadka osób, żeby pomodlić się za osoby cierpiące na granicy, zwłaszcza za uchodźców, a także za pograniczników, żołnierzy, członków organizacji humanitarnych i związków wyznaniowych, zaangażowanych w pomoc ludziom, którzy utknęli w pułapce zgotowanej im przez rządzących tym światem. Ale też za tych rządzących, aby podejmując decyzję, kierowali się dobrem każdego człowieka. Modlitwa bez granic to modlitwa za świat, który jest wspólnotą wszystkich ludzi i w którym o człowieczeństwie nie decyduje to, gdzie się ktoś urodził.
Pierwszy raz miałem okazję modlić się w ten sposób – obok był rynek, jarmark i sporo ludzi mimo pandemii. Modlitwa naszej Kongresowej grupki jakoś zakłócała jarmarczną atmosferę. Wżynała się w nią, zakłócając świąteczne zakupy. Było coraz zimniej. Przeraźliwie zimno. Padał marznący, lodowaty deszcz. Chłód był tak przenikliwy, że nie mogłem opanować drżenia. Ten mróz był potrzebny, żeby lepiej zrozumieć. Ja chwilę później siedziałem w ciepłym samochodzie, potem w ciepłym domu. Rozgrzałem się herbatą. Tam nie ma gdzie się ogrzać. Dookoła nie ma światełek jarmarku, tylko las, druty kolczaste i niechęć ludzka.
Nasze człowieczeństwo ratują wolontariusze, także ci z Klubów Inteligencji Katolickiej z Warszawy, których za okazanie serca ścigają funkcjonariusze naszego arcychrześcijańskiego państwa. Jest to szczególny czas. Zbliża się Boże Narodzenie w epoce ogromnego kryzysu moralnego naszego społeczeństwa. W tej ciemności tlą się nieliczne światełka. Ale się tlą. Niektóre z nich dają nadzieję na odnowę nas samych. Ale to na razie tylko nadzieja.