Rok Kongresu to stwierdzenie mocno umowne. Kongres jest procesem i jak to bywa z procesami, niełatwo jest uchwycić określony moment jego powstania. Bo na to, że powstał, złożyło się wiele zdarzeń i zapewne wiele osób samodzielnie szukało sposobu innego rodzaju działania w Kościele.
Wiele razy pisałem o tym, że ja poczułem konieczność zadziałania podczas mszy w katedrze w Osnabrück, gdy za zgodą biskupa miejsca, Franza-Josefa Bode, kobieta teolog wygłosiła kazanie. I tak działo się tego dnia w całej diecezji. W Niemczech trwała już Droga Synodalna – wielki ruch łączący duchowieństwo i świeckich, rozmawiający o koniecznych w XXI w. zmianach w Kościele. Zderzenie między Kościołem Franza-Josefa Bode a Kościołem Marka Jędraszewskiego, dwóch biskupstw, z którymi jestem związany jako zwykły katolik chodzący do Kościoła, jest szokujący. Był to czas, w którym z katedry w Osnabrück płynęły słowa pełne ciepła i otwartości na ludzi, natomiast z katedry wawelskiej grzmiano o gender, LGBT, singlach i ekologizmie jako głównych zagrożeniach tego świata.
Wielokrotnie będzie się pojawiać potem zarzut, że Kongres jest jakimś niemieckim przedsięwzięciem, mającym wiernie naśladować tamtejsze ruchy. To, co tu wyżej opisuję, było moją prywatną inspiracją, która zderzyła się z wieloma innymi, bardzo różnymi inspiracjami. Napisałem wtedy felieton, który ukazał się na stronach małopolskiego KOD pod tytułem „Katedra w Osnabrück”. Za ten króciutki tekst posypały się na mnie najpierw gromy w małopolskim KOD, że jego strona nie jest miejscem na teksty wzywające do zaangażowanie się w zmiany w Kościele ani na przypominanie chrześcijanom, że mają obowiązek zaprzestać tolerowania w nim niesprawiedliwości.
Zaczęły jednak do mnie dochodzić również coraz liczniejsze głosy innego rodzaju. Wzywano w nich, aby nie kończyć wszystkiego na retorycznych apelach, za którymi nie idzie nic. I tak poczułem się zmuszony do jakiegoś działania.
Był to czas pandemii, z którym związane było też wielkie przyspieszenie technologiczne. Pojawiły się programy, umożliwiające spotkania on line. I tak zaczęliśmy się spotykać. Te pierwsze spotkania były trudne. Zderzyły się ze sobą bardzo różne osobowości, różnice generacyjne, tradycje rozmowy, nieufność. Ale jakoś poradziliśmy sobie. Bo zawsze znajdował się ktoś, kto popchnął to naprzód, przeforsował piętrzące się trudności.
Pojawiła się nazwa Kongres Katoliczek i Katolików, nazwa niosąca w sobie wezwanie do równości. Rozmawialiśmy o Kongresie na różnych forach, że Zwykłymi Księżmi i Siostrami, z Wiarą i Społeczeństwem, z Klubami Tygodnika Powszechnego. Staraliśmy się wymyślić, jak to ma właściwie wyglądać.
Z pierwotnego pomysłu jakiegoś jednorazowego spotkania poprzedzonego pracą grup wykluła się idea ruchu i platformy dialogu. Na początku często byliśmy konfrontowani z pytaniem: kiedy będzie Kongres? A Kongres już był. Jako niekończące się spotkanie. Zaczęliśmy tworzyć zręby organizacyjne. W centrum jako najważniejsza część Kongresu pojawiły się grupy pracujące nad konkretnymi obszarami. Nie wszystkie dotrwały do dziś, niektóre obumarły, ale większość pracuje i właśnie zaczynają spływać raporty, dotyczące różnych obszarów Kościoła i roli ludzi wierzących. Pojawiły się też grupy dialogowe: ekumeniczna, dialogu międzyreligijnego i dialogu z osobami, które pozostają w większym lub mniejszym stopniu poza Kościołem. Poza tym powstały grupy o kobietach w Kościele (pierwszym wydarzeniem kongresowym, nie licząc dyskusji o drodze synodalnej, było spotkanie z Fundacją Tekla), o władzy, o relacjach między duchowieństwem i ludem, o ładzie społecznym, o trosce o stworzenie, o relacjach między państwem a Kościołem, o edukacji, o młodzieży, o małżeństwie i związkach partnerskich czy też o języku Kościoła. Powstała grupa Duchowość, zajmująca się życiem religijnym Kongresu. Z czasem zaczęły się także tworzyć grupy terenowe. Powstał Zespół Organizacyjny, a raz na dwa miesiące zaczęło się spotykać Zgromadzenie Ogólne.
Od samego początku szukaliśmy kontaktu z biskupami. Zawiadomiliśmy o powstaniu Kongresu Prymasa, odbyły się rozmowy z kard. Nyczem, abp. Rysiem, bp. Jareckim, abp. Galbasem, bp. Babem. Spotkaliśmy się także z Komisją ds. Apostolstwa Świeckich przy KEP. To nie były proste rozmowy, zderzały się różne wizje duchowości, wizje Kościoła, potrzeby ruchu takiego jak Kongres i nowego sposobu rozmowy.
W prasie pojawiły się artykuły na temat Kongresu, niektóre pełne nadziei i aprobaty, inne dystansujące się i krytykujące tę inicjatywę. Na stronach Kongresu toczyła się coraz bardziej ożywiona wymiana poglądów. Uruchomiliśmy także stronę na Facebooku, gdzie toczą się twarde nieraz dyskusję.
Okazało się, że Kongres trafił w wyzwania czasu. Stolica Apostolska ogłosiła synod o synodalności. A właśnie Kongres był ze swojej istoty procesem synodalnym, procesem dialogu i modlitwy. Dlatego włączyliśmy się z całą mocą w Synod, otwierając jako pierwsi w Polsce platformę synodalną, rozpowszechniając dokumenty synodalne i aktywnie uczestnicząc w spotkaniach synodalnych w poszczególnych diecezjach. Odbyliśmy także spotkanie z Abp. Stanisławem Gądeckim, przewodniczącym KEP, podczas którego także i z jego strony zostaliśmy zaproszeni do jak najpełniejszego włączenia się w proces konsultacji synodalnych, zarówno poprzez nasze parafie i wspólnoty, jak i w ramach szerszych działań i podejmowanych przez nas aktywności. Naszym zadaniem jest dbanie o to, aby Synod nie został zmarnowany i nie zamienił się w formalność do załatwienia, ale w sposób trwały zmienił Kościół.
Rozpoczyna się okres dyskusji o projektach raportów. Staramy się organizować spotkania i prowadzić dialog. Chcemy bowiem, aby nasze raporty powstawały w duchu prawdziwie synodalnym. Pierwsza z takich prezentacji odbyła się w Bibicach pod Krakowem, gdzie przedstawiliśmy projekt raportu o parafii. Ostatnio przedstawiono raport grupy zajmującej się troską o stworzenie. Z konieczności spotkanie musiało się odbyć on line, bo znowu szaleje pandemia.
Kongres chce jednak coraz bardziej wychodzić na zewnątrz, poza elektroniczne komunikatory. Modliliśmy się publicznie za uchodźców i żołnierzy cierpiących na granicy w „Modlitwie bez granic” w wielu miastach Polski. Spotykają się poza siecią powstające coraz liczniej grupy lokalne Kongresu.
Wchodzimy w drugi rok naszej działalności. Przytłoczeni głębokością kryzysu Kościoła, trudnościami w prowadzeniu rozmowy, ale także pełni nadziei. Bo wierzymy głęboko, że to wszystko się dzieje nie bez udziału Ducha Świętego. Czekają nas zadania takiego kształtowania Kongresu, by mógł najlepiej służyć Kościołowi w Polsce, katoliczkom i katolikom, ludziom na obrzeżach Kościoła i poza nim, tak abyśmy wspólnie kształtowali trochę lepszy, życzliwszy świat, w którym Kościół nadal będzie miał rolę do odegrania.
14 Komentarzy
Piękny bilans rocznej żywotności „Kongresu K i K. Kongres działa i jest zauważalny przez władze kościelne w Polsce za sprawą pełnej oddania i światła Ducha św. pracy Aktywu, w tym Inicjatorów Ruchu. Każdy organ tego typu posiada jakieś minimum finansowe dla podejmowania niezbędnych przedsięwzięć strukturalnych. O ile wiem, poświęceniu czasowemu i osobowościowemu towarzyszy poświęcenie własnych kieszeń Aktywu. Dlatego proponuję obowiązkowe składki na Kongres, może kwartalne, których wysokość określi AKtyw.
Drugie moje smutne spostrzeżenie – to brak aktywności kongresowiczów w terenie, gdy jest się w parafii tylko jednym z wielu uczestników w sprawowanej liturgii. I gdy w parafii jest się tylko jedynym kongresowiczem. Jak w takim wypadku można działać (poza aktywnością w obradach grupowych)? .
Powyższe podsumowanie rocznej działalności Kongresu kk przez prof. Fryderyka Zolla wpisuje się w ideowy kierunek „drogi synodalnej” o charakterze lewicowym, z mocnym akcentem modernistycznym, który niezmiennie forsowany jest od lat ’60 przez progresywny mainstream w Kościele. Z tego też powodu znajdujemy w tym bilansie m.in. pochwałę autora dla „Kościoła Franza-Josefa Bode” oraz przyganę dla „Kościoła Marka Jędraszewskiego”. Od tego pierwszego płyną rzekomo „słowa pełne ciepła i otwartości na ludzi”, zaś od drugiego słychać gromy „o gender, LGBT, singlach i ekologizmie”.
Aczkolwiek nie uważam abp Marka Jędraszewskiego za bezkompromisowego obrońcę katolickiej doktryny, nieomylnego Magisterium i Tradycji, to muszę przyznać, że w wielu sprawach stoi on na straży Prawdy Chrystusa, czystości wiary i moralności, której Kościół ma obowiązek bronić zawsze, wszędzie i wobec wszystkich, bez oglądania się na światowe trendy, mody, czy ideologie. Krytyka tego hierarchy, przy jednoczesnym wskazaniu bp z Osnabrück Franza-Josefa Bode jako przykładu pozytywnego jest swego rodzaju kuriozum, jakąś aberracją, zmierzającą do odwrócenia pojęć, gdzie dobro postrzegane jest jako zło i odwrotnie. Nie zmienią tego żadne progresywne makagigi, wmawiające katolikom, że zrównywanie ról kobiety i mężczyzny, czy współżycie dwóch osób tej samej płci jest czymś dobrym, bo tak nie jest, a wyraźnie o tym mówi św. Paweł Apostoł w Piśmie Świętym: „Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie.” (Rz 1,27).
Autor bilansu wcale nie ukrywa, mówi wręcz otwartym tekstem, że w tej całej „drodze synodalnej”, której Kongres kk w Polsce jest wielkim entuzjastą, nie chodzi o nic innego, jak tylko o to aby „w sposób trwały zmienić Kościół”. Nie chodzi tu bynajmniej tylko o zmiany kosmetyczne, dyscyplinarne, duszpasterskie, które przecież mają miejsce w Kościele od samych jego początków, ponieważ Kościół musi swoje powołanie wypełniać poprzez narzędzia zrozumiałe i możliwe do wykorzystania w danej epoce. Kongres kk, wykorzystując placet papieża Franciszka w postaci „drogi synodalnej” (niewątpliwie prawidłowo odczytując intencje papieża), dąży przede wszystkim do zmian doktrynalnych, czyli zamierza gmerać w nieomylnym Magisterium Kościoła dotyczącym wiary i moralności, którego zmieniać nikomu nie wolno!
Ogromna większość wierzących przyjmuje dziś założenie, że wszystko się nieustannie zmienia – także nauczanie Kościoła, dogmaty wiary, rola kapłana, biskupa – musi się zmieniać, podlega bowiem „realiom społecznym”, wpływom opinii, polityki, intelektualnym modom. Podlega światu, z jego pragnieniem nieustających zmian. I to jest właśnie największy fałsz w historii Kościoła i zarazem krzywda wyrządzona wierze. Chrystus przyniósł na ziemię absolutną niezmienność Prawdy. Ta prawda nie jest ani „stara”, ani „nowa”. Jest wieczna. Między Chrystusem a światem jest przepaść. Między Kościołem a światem jest przepaść.
Stanowczo i jasno wyraził tą prawdę w encyklice „Humani Generis” Pius XII: „Co w encyklikach wykłada się i z naciskiem podkreśla, to zazwyczaj już skądinąd do nauki katolickiej należy. Jeżeli zaś najwyżsi Pasterze w dokumentach swoich o jakiejś kwestii, dotychczas dyskutowanej, dają rozstrzygające wyjaśnienie, dla wszystkich staje się jasnym, że w myśl i wedle woli papieży, nie wolno już uważać tej kwestii za rzecz podlegającą swobodnej dyskusji teologów.” Z kolei Pius XI w encyklice „Mortalium animos” naucza: „To nadzwyczajne wykonywanie urzędu nauczycielskiego nie oznacza jednak, by wprowadzano jakąś nowość. Przez to nie wprowadza się też niczego nowego do tej ilości prawd, które zawarte są domniemanie przynajmniej, w skarbie Objawienia, przekazanym Kościołowi przez Boga. Przez to wyjaśnia się tylko prawdy, które dotąd mogły w oczach wielu uchodzić za mgliste, lub też stwierdza się prawdy wiary, którym uprzednio ten, czy ów przeoczył”.
Tak więc zmiany zapowiadane, proponowane i forsowane przez różnych „reformatorów”, wykorzystujących skłonności papieża do przeorganizowania Kościoła, nie tylko pod względem organizacyjnym, dyscyplinarnym i duszpasterskim, ale również pod względem dogmatycznym, godzącym w istotę i sedno niezmiennej nauki katolickiej, jest szkodliwe, niedopuszczalne i heretyckie, które jeśli miałoby się faktycznie ziścić, byłoby niewiążące dla katolików.
Brawo Panie Wiesławie! Sam bym lepiej nie potrafił opisać tego, co Pan tak trafnie ujął w swych wywodach. Dokładnie tak samo czuję i myślę. Martwię się tym, że wielu katolików w Polsce będzie podążało niemiecką drogą synodalną, aby zmieniać moralność i dostosowywać naukę Kościoła do swoich potrzeb idąc z „duchem czasu”, zamiast trzymać się niezmiennej PRAWDY zawartej w Ewangelii.
Szanowny panie Krzysztofie
Dziękuję serdecznie za miłe słowa. Moja polemika na niniejszym portalu wynika głównie z troski o Kościół, który nieustannie poddawany jest modernistycznemu nękaniu przez różnego autoramentu progresistów od przeszło 60 lat. Nękanie to doprowadziło do bezprecedensowego w dziejach kryzysu (co najwyżej porównywalnego z kryzysem ariańskim w pierwszych wiekach chrześcijaństwa), objawiającego się w chaosie doktrynalnym, obyczajowym, dyscyplinarnym, poznawczym wśród hierarchii i duchowieństwa, co przekłada się na oziębłość wiary, indyferentyzm religijny, nieznajomość nauczania Kościoła, protestantyzację i ateizację milionów wiernych. Widać to bardzo wyraźnie na portalu Kongresu kk, na którym rolę wiodącą odgrywają osoby o poglądach dalekich od katolicyzmu, a niebezpiecznie bliskich sektom heretyckim. Być może moje wysiłki są „wołaniem na pustyni”, ale uważam, że warto je ponieść, chociażby dla jednej osoby, która zreflektuje się i zacznie zgłębiać nieomylne Magisterium Kościoła, obejmujące nie ostatnie 60-lecie, ale ponad 2000 lat. Bóg zapłać Panie Krzysztofie.
Panie Wiesławie, zgadzam się z Panem: celem Kongresu jest zmiana. Zmiana polegajaca na powrocie do synodalnosci i wspólnotowości Kościoła. Franciszek, papież odczytal, jak mało kto, znak czasu. I Kongres podąża drogą, którą papież podąża. To jest dość katolickie założenie, prawda?
Nie do końca zgadzam się z poglądem, że Kościół nie powinien być Reformowany zgodnie ze zmianami w życiu społeczno-ekonomicznym ludzi . Przez wieki Kościół udowodnił, że się zmienia, unowocześnia, pozbywa się ignorancji, ciężkich form wiary itp. Nie zmienia się w kościele tylko miłość, miłosierdzie i przebaczenie ludziom, a także miłość Boga i strach przed Bogiem.
Szanowny Panie Ermeku
Nie wiem, jakie zmiany ma Pan na myśli, twierdząc, że „Kościół powinien być Reformowany zgodnie ze zmianami w życiu społeczno-ekonomicznym”? Czyli co powinno „społecznie” zmieniać się w Kościele, a co „ekonomicznie”? Mógłbym co prawda zgodzić się z tym, iż zmiany ekonomiczne, zmuszają Kościół do reform w tej dziedzinie np. rozwój motoryzacji spowodował, że księża jeżdżą samochodami a nie na osiołkach. Co zaś może się zmieniać „społecznie”? Przez 2000 lat, pomimo ogromnych i wielokrotnych zmian społecznych, nie znajduję w Kościele jakichś zmian w tej sferze… Może więc Pan je naświetli?
Nie rozumiem Pańskiego określenia „ciężkie formy wiary”, co ma Pan na myśli oraz o jakiej ignorancji Pan wspomina, której Kościół się rzekomo wyzbywa?
Co do miłości i miłosierdzia, to obawiam się, że utożsamia Pan te pojęcia z tolerancją i akceptacją dla zła, a nie z chrześcijańskim znaczeniem tych pojęć. Pan Jezus powiedział, że miłość do Boga wyraża się w wypełnianiu Jego przykazań. Co zaś do miłości bliźniego, bardzo jasno wyłożył to ks. Franciszek Knittel: „Doktryna katolicka uczy nas, że podstawowy obowiązek miłości bliźniego nie polega na tolerowaniu fałszywych idei, niezależnie od tego, jak szczere by były, ani na teoretycznej czy praktycznej obojętności na błędy i wady, w jakich widzimy uwikłanych naszych braci… Co więcej, sam Chrystus Pan, tak pełen dobroci wobec grzeszników, którzy zbłądzili, nie wyrażał szacunku wobec ich fałszywych przekonań, niezależnie od tego, jak bardzo szczere mogły się one wydawać. Kochał ich wszystkich, pouczał ich jednak, aby ich nawrócić i zbawić.”
Szanowny panie Profesorze
Zgadzamy się obaj co do jednego, że celem Kongresu (podobnie jak całej „drogi synodalnej”) jest zmiana Kościoła. Z tym, że Pan uważa ten cel za proces pozytywny, natomiast ja wręcz przeciwnie. Myli się Pan twierdząc, że te zmiany mają polegać „na powrocie do synodalności i wspólnotowości Kościoła”. Otóż nigdy w dziejach Kościoła nie było czegoś takiego jak „synodalność”, chociaż i owszem, odbywały się różne synody biskupów. Kościół nigdy nie był „synodalny”, lecz określał się i zawsze był: Jeden Święty Katolicki i Apostolski. Tak więc, nie chodzi tu o żaden „powrót do synodalności” ale o całkowitą zmianę jego charakteru, istoty i struktury w ten sposób, aby przestał już w ogóle przypominać Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa, który to Kościół przetrwał w niezmienionej formie 2000 lat.
Wspólnotowość Kościoła z kolei, istniała zawsze od chwili jego powstania, więc nie ma tu do czego powracać. Gromadząc się wspólnie, wyznając jedną wiarę, przyjmując te same sakramenty, uczestnicząc w tej samej liturgii, uznając te same władze z papieżem na czele, Kościół trwa nieustannie we wspólnocie, jest (brzydko mówiąc) „wspólnotowy”.
Co do „odczytywania znaków czasu” przez papieża Franciszka, tak bardzo bym się tym nie ekscytował. Jego pontyfikat charakteryzuje się wyjątkową (użyję tu eufemizmu) nonszalancją wobec niezmiennego Magisterium, Tradycji oraz dyscypliny wewnętrznej. Podziwiam Pana bezkrytyczne nadzieje wobec zmian wprowadzanych przez Franciszka i przypomina mi się podobna sytuacja sprzed 60 lat, kiedy to ówcześni progresiści nie mogli się nachwalić zmian wprowadzanych po Soborze Watykańskim II, żywiąc entuzjastyczną nadzieję, że będzie to „nowa wiosna Kościoła”. Niestety, wszystkie te oczekiwania spełzły na niczym, wprowadzone zmiany okazały się zgubne dla wiary, niszczące pobożność, odpychające wiernych od Kościoła i podważające jego autorytet. Prognozy pochodzące z trwających już spotkań synodalnych, debat, konsultacji oraz propozycji episkopatów, które „drogę synodalną” rozpoczęły dużo wcześniej, nie napawają optymizmem. Pisałem już o tym wcześniej na tym portalu, że zmierzają one do jeszcze większej protestantyzacji Kościoła, atomizacji wspólnot, oraz bałaganu dogmatycznego.
Nie każdy pomysł papieża musi być katolicki i nie każdy papież kieruje się asystencją Ducha Świętego. Katolicy są zobowiązani do posłuszeństwa papieżowi jedynie wtedy, gdy trwa on na straży niezmiennego Magisterium, Tradycji oraz posłuszny jest Słowu Bożemu, nie wprowadzając do nauczania odnoszącego się do wiary i moralności, żadnych nowinek sprzecznych z nauczaniem swoich poprzedników, ani nie ulegając „znakom czasu”. W przeciwnym razie, bezrefleksyjnie przyklaskując każdemu pomysłowi aktualnie rządzącego papieża, popadlibyśmy w herezję papolatrii.
Te prawdy wyraźnie przypomniał Benedykt XVI w bazylice św. Jana na Lateranie w przemówieniu z okazji objęcia katedry Biskupa Rzymu , 7 V 2005:
„Władza nauczania w Kościele wiąże się z powinnością służby na rzecz posłuszeństwa wierze. Papież nie jest absolutnym władcą, którego myśl i wola stanowią prawo. Przeciwnie: posługa Papieża jest gwarancją posłuszeństwa Chrystusowi i Jego słowu. Papież nie ma głosić własnych idei, ale winien nieustannie zespalać samego siebie i Kościół więzią posłuszeństwa Słowu Bożemu, wobec wszelkich prób przystosowywania czy rozwodnienia i wszelkich przejawów oportunizmu […] Papież ma świadomość, że podejmując doniosłe decyzje, jest związany z wielką wspólnotą wiary wszystkich czasów, z obowiązującymi interpretacjami, formułowanymi stopniowo na kolejnych etapach pielgrzymowania Kościoła. Jego władza nie jest zatem ponad Słowem Bożym, ale mu służy, na Papieżu spoczywa zaś odpowiedzialność za to, aby to Słowo nadal było obecne w całej swojej wielkości i rozbrzmiewało czystym głosem, a nie zostało unicestwione przez nieustannie zmieniające się mody.”
Wcześniej Sobór Watykański I jednoznacznie podkreślił to nauczanie Kościoła: „Duch Święty został bowiem obiecany następcom św. Piotra nie dlatego, aby z pomocą Jego objawienia ogłaszali nową naukę, ale by z Jego pomocą święcie strzegli i wiernie wyjaśniali Objawienie przekazane przez apostołów, czyli depozyt wiary.”
Panie Wiesławie
Jestem pod wrażeniem erudycji oraz znajomości dokumentów Magisterium, do których w wielu tekstach się Pan odwołuje. Polemiczne wypowiedzi, stanowiące przeciwwagę do głównej linii Kongresu, też są w jakiejś mierze Pana sposobem odczytywania tzw. znaków czasu. Postrzegam je z życzliwością, jako wyraz miłości i troski o Kościół. Czy właśnie, nie na tym polega synodalność? Wspólne zastanawianie się nad misją Kościoła dziś, jest jak rozumiem z tekstu Vademecum Synodalnego, wsłuchiwaniem się w głos Ducha Świętego. Różnice jakie napotykamy, wynikają z odmiennych doświadczeń, zarówno tych indywidualnych jak i zbiorowych. Odwołam się do jednego, Soboru Jerozolimskiego. Mamy doświadczenie Pawła, który poprzez spotkanie, a następnie wsłuchanie się w głosy wielu nieobrzezanych pogan, nie bez udziału Ducha Świętego zrozumiał, jak należy postrzegać Prawo. To stało się przyczynkiem do wspólnego spotkania z Piotrem i zaowocowało nowym otwarciem młodego Kościoła.
Panie Andrzeju
Bóg zapłać za pochwalę moich polemicznych wysiłków. Nie wiem na czym polega „synodalność”, ponieważ nie jest ona jasno zdefiniowana, a każdy tłumaczy to po swojemu. Ogólnikowe zdefiniowanie jej jako „wspólnego podążania, spotkanie, słuchania, rozeznawania”, nie daje jasnej odpowiedzi, co takiego złego w Kościele się stało po upływie 2000 lat, że pojawiła się konieczność takich działań? Czy wcześniej Kościół nie podążał wspólnie, nie spotykał się z potrzebującymi, nie słuchał ich i nie rozeznawał, co jest im potrzebne do zbawienia? A zatem, czy Kościół błądził, nie znajdował się pod asystencją Ducha Świętego?
Na Soborze Jerozolimskim omawiano sprawę już zdefiniowaną, wielkiej wagi teologicznej, duszpasterskiej i dyscyplinarnej, od której zależał los całego chrześcijaństwa, nad którą prowadzono ożywione dyskusje we wszystkich wspólnotach. Dziś „synodalność” nie określa żadnego konkretnego problemu, nie wskazuje żadnych alternatyw, z którymi boryka się Kościół i nikomu (włącznie z papieżem) nie są znane jego cele, a „Lud Boży” nie dyskutuje o żadnym istotnym problemie teologicznym (pomijając sprawy obyczajowe księży). Zewsząd słyszymy same ogólniki, że „Kościół należy zmienić, uzdrowić, odnowić, nieustannie reformować” itp., zaś sam Franciszek mówi dwuznacznie, że winniśmy być „otwarci na niespodzianki”, czyli tym samym przyznaje, że nie wie co w rzeczywistości chce osiągnąć. Tak więc nie ma żadnej definicji „synodalności”, ponieważ nigdy czegoś takiego w Kościele nie było, nawet Sobór Watykański II, na który powołują się moderniści jej nie dał.
Panie Wiesławie
Wydaje się, że elementy synodalności :wspólnego podążania, spotkania, słuchania i rozeznawania, tak jak Pan zauważył, były obecne w jakieś mierze zawsze. Jednak jak prześledzimy dzieje Kościoła od jego początków, to widzimy, że czym było ich mniej, tym działo się gorzej i odwrotnie. To z czym zwykle był problem to z słuchaniem, jego brak sprawił, tak wiele rozłamów i zupełnie niepotrzebnych ekskomunik, które później trzeba było po wielu wiekach odwoływać. Tak nawiasem mówiąc wycofanie się z błędnych pomysłów swoich poprzedników , było jednym z większych osiągnięć Soboru Watykańskiego II.
Panie Andrzeju
Kościół to nie forum dyskusyjne, nie sala konferencyjna, w której mają się ścierać różne poglądy, tylko Mistyczne Ciało Chrystusa, które otrzymało od Niego pełnię Prawdy, całe Objawienie, które ma przyczynić się do zbawienia dusz ludzkich. Kościół jest drogowskazem, okrętem, który ma dowieść wszystkich, znajdujących się na jego pokładzie, przez wzburzone odmęty, rafy, mielizny oraz inne niebezpieczeństwa, do celu, jakim jest wieczne zbawienie. Poza Kościołem nie ma zbawienia – to jest dogmat naszej wiary. Nie może więc być tu mowy o „wsłuchiwaniu się i rozeznawaniu” pomysłów „pasażerów” tego okrętu. Wszystkie ich potrzeby są Kościołowi znane, spisane i skodyfikowane, wystarczy tylko właściwie je wypełniać.
Nie wiem, które ekskomuniki uważa Pan za niepotrzebne? Z których „błędnych pomysłów swoich poprzedników” Sobór Watykański się wycofał? Dlaczego były one Pana zdaniem błędne?
CYTAT Z ARTYKUŁU
Przed 55 laty – 7 grudnia 1965, w przededniu zakończenia Soboru Watykańskiego II – jednocześnie w Watykanie i Stambule papież św. Paweł VI i patriarcha konstantynopolski Atenagoras znieśli ekskomuniki z 1054, zrywające łączność w wierze Kościołów Rzymu i Konstantynopola. Było to niezwykle wymowne zamknięcie zgromadzenia, które – choć zwołane i przeprowadzone w Kościele zachodnim – miało od początku wymiar ekumeniczny i uczestniczyli w nim obserwatorzy z innych wspólnot wyznaniowych, łącznie ze wschodniochrześcijańskimi.
Samo odwołanie klątw kościelnych sprzed ponad 9 stuleci miało bardzo uroczystą oprawę. W bazylice św. Piotra, w której obradował Sobór, odczytano po francusku bullę z odpowiednim tekstem, po czym Ojciec Święty wręczył ją wysłannikowi patriarchy, metropolicie Melitonowi, którego następnie serdecznie uściskał. Towarzyszyły temu długie rzęsiste oklaski ponad dwóch tysięcy ojców soborowych, którzy mieli świadomość doniosłości tej dziejowej chwili. Zniesienie ekskomunik nie oznaczało jeszcze przywrócenia pełnej jedności katolicko-prawosławnej, ale stanowiło pierwszy od wieków wielki krok na drodze w tym kierunku.
W Fanarze – dzielnicy Stambułu, w której mieści się siedziba Patriarchatu Konstantynopola – dokument patriarszy odebrała delegacja watykańska pod przewodnictwem specjalnego wysłannika papieskiego, amerykańskiego kardynała Lawrence’a Shehana, arcybiskupa Baltimore.
To historyczne zdarzenie w auli soborowej poprzedziły inne ważne wydarzenia, które torowały drogę wzajemnemu zbliżeniu zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Najważniejszym z nich była pierwsza zagraniczna podróż papieża Montiniego w dniach 4-6 stycznia 1964 do Ziemi. Ojciec Święty spotkał się tam z patriarchą Atenagorasem i był to pierwszy osobisty kontakt głów Kościołów Rzymu i Konstantynopola od ponad 10 wieków.
Tamto spotkanie na Górze Oliwnej w Jerozolimie i przeprowadzone wówczas rozmowy odegrały wielką rolę nie tylko w zbliżeniu katolicko-prawosławnym, ale także w ukierunkowaniu prac Vaticanum II na płaszczyźnie ekumenicznej. To zaś z kolei miało wpływ na ostateczny kształt Dekretu o ekumenizmie (uchwalonego na zakończenie III sesji Soboru 21 listopada 1964), który do dziś nie stracił na aktualności i pozostaje nadal Magna Charta katolickiego zaangażowania na rzecz jedności chrześcijan. Już we wstępie do tego dokumentu zapisano, iż „jednym z zasadniczych zamierzeń II Watykańskiego Świętego Soboru Powszechnego jest wzmożenie wysiłków dla przywrócenia jedności wśród wszystkich chrześcijan”.
Wspólna deklaracja papieża i patriarchy o wzajemnym zniesieniu ekskomunik stwierdzała m.in., że ubolewają oni z powodu obraźliwych słów, bezpodstawnie rzucanych na siebie nawzajem i gestów oskarżycielskich, które „naznaczyły i towarzyszyły smutnym wydarzeniom tamtych czasów”. Boleją wzajemnie oraz wymazują z pamięci i z Kościoła sformułowania ekskomuniki, których „wspomnienie stanowi do dzisiaj przeszkodę do zbliżenia się w miłości”. Obaj sygnatariusze tamtego dokumentu wyrazili także ubolewanie z powodu mnożących się dalszych wydarzeń, pod wpływem różnych czynników, jak wzajemne niezrozumienie i nieufność, „doprowadziły w końcu do rzeczywistego zerwania komunii kościelnej”.
Co się konkretnie zmieniło w roku 1965? Czy prawosławni schizmatycy wycofali się ze swoich błędów, które były przyczyną ekskomuniki? Czy uznali prymat papieski? A może to Kościół katolicki błądził przez wieki? Czy przez 1000 lat Kościół mylił się względem schizmatyków prawosławnych i nie miał w tym względzie asystencji Ducha Świętego aż do 1965 roku? Czy mylili się wszyscy święci, męczennicy i papieże, dążąc do tego aby (jak nauczał św. Pius X) „narody Wschodu powrócą do katolickiej jedności i zjednoczone ze Stolicą Apostolską, po odrzuceniu swych błędów, dotrą do portu wiecznego zbawienia”?