Ludowy charakter tradycyjnego śpiewu litanii loretańskiej pod przydrożnymi kapliczkami nie powinien przysłonić głębi, jaka towarzyszy tym spotkaniom.
W szczerym polu, na rozstaju wiejskich, często dziurawych dróg albo pośród kwitnących i pachnących wybuchającą wiosną krzewów — tradycja nabożeństw majowych organizowanych przy krzyżach i kapliczkach wbrew pozorom w wielu miejscach Polski ma się bardzo dobrze. Czy może być to impuls, a może nawet lekcja na czas kryzysu Kościoła w naszym kraju?
Taka teza dla wielu może wydawać się zbyt odważna, ale jeśli dobrze odczytamy to, co płynie z wyśpiewywanych popołudniami majowych litanii, możemy dostrzec w tym wiele dobra i energii, których na co dzień w naszej wspólnocie brakuje. W tradycji nabożeństwa majowego przy kapliczkach widać dużą moc Kościoła oddolnego, twórczego, z odpowiedzialnością przerzuconą na świeckich, którzy nie czekają biernie na to, jak wygląda (albo nie wygląda) życie parafii stworzone przez proboszcza czy wikarego.
Zaglądając co roku na Podlasie, próbujemy z żoną dowiadywać się, czy zarządzający na co dzień parafią cokolwiek wiedzą o godzinie lub miejscu tych nabożeństw w terenie. Zazwyczaj odpowiedź jest taka sama: ani w parafii, ani w diecezji takiej wiedzy nie ma — księża machają ręką, zapraszają do kościoła i generalnie nie „wtrącają się”, odsyłając do którejś z kobiet, które od lat kultywują tę barwną tradycję.
Majowe to jedna z niewielu wysp zaangażowania świeckich w parafii poza oficjalnym krwiobiegiem. Zarazem to dowód na to, że do wspólnej modlitwy, śpiewu, a często i rozmowy, nie zawsze potrzeba narzuconych odgórnie ram i reguł; że można po prostu umówić się z sąsiadami, samemu wydrukować śpiewniki, przygotować i poprowadzić modlitwę. I choć z jednej strony jest to coś oczywistego, to takich archipelagów oddolnych inicjatyw nie ma wiele.
Życie codzienne wielu naszych parafii — śmiem twierdzić, że przygniatającej większości — oparte jest głównie o to, co dzieje się w świątyni, co wymyśli, zorganizuje i przeprowadzi ksiądz. Nie ma tym oczywiście niczego złego, ale tych odruchów — by życie religijne ponieść dalej, do swoich rodzin, sąsiadów i znajomych — po prostu często brakuje.
Majowe jest jakimś przełamaniem tego stanu rzeczy. Ludowy charakter tradycyjnego śpiewu litanii loretańskiej, nie powinien przysłonić głębi, jaka towarzyszy tym spotkaniom. Poza wyśpiewaniem wezwań do Maryi jest w tym wiele szczerej, codziennej, ale i powszechnej modlitwy. Kobiety — bo najczęściej brakuje przy kapliczkach mężczyzn, choć zdarzają się wyjątki — oddają Matce Bożej nie tylko los ich samych i ich rodzin, ale również chorych i potrzebujących we wsi, niedawno zmarłych sąsiadów czy fundatorów kapliczek, o które na co dzień dbają, ozdabiając je kolorowymi wstążkami.
Namawiam do tego, by rozejrzeć się dookoła. Franciszkowe wstawanie z kanapy można rozumieć na wiele sposobów: przeprowadzenia twórczego fermentu, rozpoczęcia niełatwych dyskusji o problemach w Kościele, zaangażowania w wiele ciekawych intelektualnie inicjatyw (jak chociażby te odbywające się w ramach Kongresu Katoliczek i Katolików). Wszystko to jest potrzebne, a pewnie i konieczne. Jeśli jednak mówimy o powszechności Kościoła i konieczności dialogu, to warto także dosłownie wstać z kanapy, wyjść ze swoich baniek i banieczek w mediach społecznościowych i wybrać się w maju na takie nabożeństwo: porozmawiać z tymi, którzy je organizują, zobaczyć, czym żyją, z jakimi problemami się zmagają. Ostatnimi czasy codzienne życie Kościoła w naszym kraju przynosi nam wiele zmartwień, trudności i ciężkich tematów. Haust takiego świeżego powietrza — czasem dosłownie, wśród kwitnących kwiatów — z pewnością dobrze nam zrobi.
Zdjęcie główne: Kapliczka w miejscowości Zabuże nad Bugiem, maj 2021 (fot. archiwum własne autora)