Rozpoczynając nasz międzypokoleniowy dwugłos, miałyśmy nadzieję na zrobienie wspólnego kroku wobec rozważań opartych na naszych, bardzo osobistych, doświadczeniach i odczuciach. Różnych z uwagi na wiele czynników — okoliczności wzrastania, otoczenie, własną relację z Bogiem, a także wiek. Jedna z nas, Barbara, ma 20 (prawie 21, więc 20+) lat, a druga, Małgorzata — 50+. Coraz bardziej jednak odnajdujemy, gdzieś pośrodku dwóch naszych głosów, ogromną płaszczyznę porozumienia i wspólnoty, do której chcemy zapraszać i na której chcemy budować. Mimo odmiennych przeżyć łączy nas tak wiele. Także w kwestii tego, jak postrzegamy wpływ Boga na relację z innymi, na nasze codzienne spotkania z drugim człowiekiem. Ostatnio opowiadałyśmy o ludziach, którzy prowadzili nas do Boga — dziś mówimy o Bogu, który prowadzi nas do ludzi. A prowadzi z miłością. I nią chcemy się dzielić.
Basia — studentka, działaczka społeczna, miłośniczka kultury
Kiedyś umówiłam się ze sobą, że nie będę ewangelizatorką. Wtajemniczyłam w moje postanowienie Pana Boga i zdało mi się, że, choć z bólem serca, przystał na moją rezolucję. Bynajmniej nie wynikała ona jednak z braku przekonania w moją wiarę — po prostu bardzo silne było we mnie, i w pewnym sensie jest wciąż, przekonanie, że nie mam monopolu na rację. Że nie mam podstaw do tego, by mówić ludziom, że moja prawda jest prawdziwsza, choćby nawet i była. Że nie mogę na siłę tłumaczyć człowiekowi, że jego życie z Bogiem będzie lepsze i piękniejsze; że posiadam narzędzia do tego, by zbudować, niejako za niego, jego relację z Tym Wielkim Nieznanym.
Jak miałabym mówić o Nim. tak, żeby dać go prawdziwie poznać?
A może wystarczy, żebym — tylko i aż — to ja Go poznała. Może najwięcej, co mogę dziś zrobić, aby nieść Dobrą Nowinę do drugiej i drugiego, to mieć ją w sobie. I ona się obroni, ona wybrzmi. Może Bóg nie prowadzi mnie do ludzi abym ich ewangelizowała, nawracała, prostowała ich ścieżki.
Może posłał mnie abym była.
Może wystarczą spotkania. Jezus spotyka się z apostołami, pozwala im odkryć kim jest. Mówi do nich, opowiada im — ale jest przede wszystkim obecny. Jezus, spotkawszy Jana z dwoma uczniami, na ich pytania odpowiada słowami „Chodźcie, a zobaczycie”. Wystarczy, że będziecie obok, że pójdziecie za mną, a sami się przekonacie. Chrześcijaństwo jest więc — jak pięknie opisywał to podczas ostatnich rekolekcji wielkopostnych Klubów „Tygodnika Powszechnego” ks. Andrzej Perzyński, choć nie on pierwszy — wydarzeniem życia. Wydarzeniem spotkania.
A Bóg dał mi piękne spotkania, bardzo wartościowe. I spotkania trudne, bolesne. Ale kształcące. I oczekuje ode mnie, bym — tylko i aż — była ich częścią. Z całym swoim życiem, z całą swoją prawdą, z całą swoją wiarą — ale też z całym zwątpieniem i bagażem.
W tym sensie jestem prowadzona do ludzi niejako bezwiednie, a Boża ręka stawia na mojej drodze wiele wspaniałych, wartościowych osób. Mnie zaś stawia na ich ścieżkach, byśmy, choć przez krótki czas, mogli kroczyć razem. Nie tylko wpływa na moją postawę w tych relacjach — on pozwala mi je tworzyć i budować, być dla kogoś spotkaniem.
Nie jestem ewangelizatorką, choć dziś chętnie mówię o Bożej miłości, o Jego łasce i odkupieniu. Śpiewam na Jego chwałę, podnoszę ręce w górę — i liczę, że uda mi się złapać dłoń obok. Bo umówiłam się ze sobą, że nie będę ewangelizatorką — ale umówiłam się także z Bogiem, że będę wydarzeniem. Nie bardzo wielkim, bez zbytniego rozmachu. Ale prawdziwym i dobrym. I może suma takich wydarzeń, których mogę być częścią, będzie dla kogoś wystarczająca. I w niej odnajdzie Boga.
Małgosia — filozof, tłumaczka, businesswoman
„Boże, chroń mnie od popadnięcia w cynizm i rozgoryczenie” – to jedna z moich najczęstszych prywatnych modlitw.
Przeżyłam już trochę na tym świecie, niejedno widziałam, czego wolałabym nie widzieć, niejedno przepłakałam albo obśmiałam. Wiem już, jak kończą się piękne marzenia i dlaczego upadają cenne inicjatywy. Nadszedł czas, gdy towarzysze młodzieńczych przygód zaczynają pisać pamiętniki, w których trudno mi rozpoznać samą siebie i minione zdarzenia.
Ale życiowe doświadczenia nauczyły mnie jeszcze jednej ważnej rzeczy. Wiem mianowicie, że sama z siebie nie potrafiłabym już uwierzyć ani w istnienie jakiegoś ponadegoistycznego dobra, ani w potrzebę jego pomnażania czy obrony. Szłabym coraz ostrożniej krok za krokiem, skupiając się tylko na tym, żeby jak najmniej bolało. Z obawy przed zranieniem unikałabym wchodzenia w bliższe relacje. Gasiłabym w sobie każdą iskierkę entuzjazmu, bo przecież wiadomo, jak to się musi skończyć.
Na razie jednak nie postępuję w taki sposób, dzięki Bogu. Właśnie, dzięki Bogu. Jestem głęboko przekonana, że bez codziennego i nieustannego Bożego wsparcia nie tylko nie zdołałabym godnie przetrwać wielu trudnych chwil, ale przede wszystkim nie potrafiłabym wciąż dawać ludziom kredytu zaufania i jak to się ładnie mówi, wychodzić poza swoją strefę komfortu, aby czasami zrobić coś pożytecznego dla innych. Po prostu, ludzkie siły są ograniczone.
Jeżeli jednak wierzę, że Bóg przewidział dla mnie miejsce w swoim planie i dostrzega we mnie więcej dobra, niż rozmaici niezadowoleni bliźni, jeżeli ponadto nie chciałabym zawieść mojego Boga i sprzeciwić się Jego mądrym, choć często niezrozumiałym zamiarom – wówczas mniej boję się iść pod górkę i w nieznane, angażować w nowe projekty, rozpoczynać trudne rozmowy, przeciwstawiać się rozmaitym przejawom zła w samej sobie i w swoim otoczeniu.
Pewnie ten splot mojej bezsilności i odczuwanej na co dzień mocy Bożego wsparcia sprawia, że łatwiej mi rozmawiać z ludźmi, którzy rozpaczliwie szukają sensu swojego życia. Staram się pomagać im, aby nawiązali kontakt z Bożą łaską, która jak ufam, nigdy nie opuszcza żadnego człowieka.