Felietonistyka dopuszcza polemikę zabarwioną ironią, satyrą czy nawet złośliwością. Nie usprawiedliwia jednak oderwania od faktów, nieuzasadnionych insynuacji i poniżania.
Najnowszy numer „Gościa Niedzielnego” (49/2022) zawiera felieton Franciszka Kucharczaka pt. „Religia autorska”. Jest to znakomity przykład postawy, która sprawia, że Kościół Katolicki staje się dla mnie coraz bardziej odpychający. Uważni czytelnicy strony internetowej Kongresu Katoliczek i Katolików na pewno dostrzegą, iż nie mam dobrej passy u oficjalnych przedstawicieli mojego Kościoła. Nie minął tydzień od sytuacji, w której rzucono na mnie publiczne, choć ograniczone do stosunkowo niewielkiej liczby osób, podejrzenie o możliwość profanacji Najświętszego Sakramentu (odmówiono mi bez podania przyczyny komunii „na rękę”), kiedy ze strony ogólnopolskiego tygodnika katolickiego padło niedwuznaczne oskarżenie o… satanizm. Nie może chyba dziwić, że zaczynam już z niepokojem obserwować doniesienia na swój temat z Watykanu.
Najpierw jednak o (oszczędnie dozowanej) publicystycznej rzetelności pana Kucharczaka. Otóż mój tekst dotyczący spowiedzi stał się dla niego punktem wyjścia, wdzięcznym obiektem połajanki i poręcznym pretekstem do jak najdalej idących zarzutów. Szkoda tylko, że nie poinformował o tym swoich czytelników. Zdaję sobie sprawę, że na podstawie tropu w postaci wskazania witryny Kongresu Katoliczek i Katolików oraz tematyki krytykowanego tekstu wyjątkowo dociekliwy odbiorca może dotrzeć do mojego felietonu (można zatem mnie zidentyfikować, do czego jeszcze wrócę), ale brak imienia i nazwiska autora, tytułu i daty odnośnej publikacji nie spełnia choćby minimum standardu sensownej polemiki (nie mam zresztą pewności, czy o polemikę tu chodzi), nie mówiąc już o szacunku dla drugiej strony sporu (podobny despekt spotkał ostatnio Monikę Białkowską ze strony abp. Jędraszewskiego, który nazwał ją „jedną z pań redaktor”).
Co więcej, opisując w tym samym zdaniu KKiK jako „coś w rodzaju polskiego lobby niemieckiej Drogi Synodalnej”, dość jasno – i tylko na podstawie swobodnego, dla niego negatywnego, skojarzenia – zniechęca do poszukiwań źródła (nie mówiąc już o mało eleganckiej metodzie odbierania znaczenia adwersarzowi). Brak danych autora błędnie też sugeruje, iż wyrażam poglądy całego Kongresu. Żeby tego było mało, osoba ewentualnie zainteresowana odnalezieniem tekstu jest wprowadzana w konfuzję co do daty jego publikacji wskazaniem, że ma ona związek z „rozpętaną niedawno dyskusją o dopuszczalności spowiedzi dzieci”. Tymczasem głos w tej sprawie (nota bene dotyczył spowiedzi w ogóle, kwestia spowiedzi dzieci pojawia się tam marginalnie) zabrałem już 22 kwietnia br., gdy akurat opinia publiczna nie była tym szczególnie zainteresowana. Uzasadniałem ten wybór „przeżywanym właśnie Okresem Wielkanocnym oraz zbliżającym się czasem I Komunii Świętej, które nieodłącznie wiążą się z koniecznością przystąpienia do spowiedzi”. Ręce opadają.
Przejdźmy do meritum. Franciszek Kucharczak stosuje (nie sądzę, żeby celowo i w złej intencji) prostą sztuczkę erystyczną, która polega na tym, że skoro nie wiadomo, jak walczyć na argumenty, to atakujemy obcy sobie pogląd za to, czego w nim (rzekomo) nie ma i to czynimy podstawą dalszego wywodu. I tak koronnym dowodem na mój błąd jest fakt, że nie ma w moim tekście nic o Bogu. Na tej podstawie wyciąga się wniosek, że odrzucam boskie pochodzenie sakramentu pokuty i pojednania, a następnie – z nieubłaganą, zdawać by się mogło, logiką – że jestem zwolennikiem „koncepcji, [w której] wszystko jest podporządkowane doczesności, bez odniesienia do perspektywy wiecznej”. Stąd już tylko krok do uznania, że dla mnie (jako reprezentatywnego przedstawiciela większej grupy) „wszystko musi być wygodne, łatwe, lekkie i przyjemne, i nic nie może naruszać komfortu cielesnego bytowania”. Szybko poszło. Tyle tylko, że przy fałszywym założeniu wniosek też jest fałszywy. A wystarczyło uważnie wczytać się w mój tekst.
Po pierwsze nieprawdą jest, że pominąłem nadprzyrodzony aspekt spowiedzi (cytat z mojego felietonu: „Sakrament pojednania może być wartościową, wyjątkową, owocną i niedającą się niczym zastąpić praktyką, która oczyszcza, podnosi i wzmacnia chrześcijanina na jego ziemskiej drodze ku pełnemu zjednoczeniu z Bogiem”). Po drugie wyraźnie napisałem, że „źródła biblijne i podbudowa teologiczna tego sakramentu są raczej solidne”, więc zajmuję się wyłącznie „zmianą praktyki i dyscypliny Sakramentu pokuty”, gdyż „sposób jego sprawowania, warunki przystępowania i zakres zobowiązania do korzystania z niego może być przedmiotem swobodnej dyskusji i korekty”. Nic kontrowersyjnego: po prostu zawęziłem tematykę, dając jednocześnie do zrozumienia, że doceniam inne aspekty. Czyli nie można mi uczynić zarzutu, że przyjmuję postawę, „jakby Duch Święty niczego w Kościele nie zrobił i jakby rozeznanie Kościoła co do dróg zbawienia nie miało żadnego osadzenia w woli Bożej”. A więc pudło.
Po trzecie przewidując, że w związku ze zgłoszonymi postulatami zostanę nazwany zwolennikiem „życia lekkiego, łatwego i przyjemnego” (to nie dar proroctwa, tylko jedno z najczęstszych oskarżeń, jakie można usłyszeć pod adresem osób, które próbują problematyzować, wysubtelniać i uporządkować kościelne myślenie), poświęciłem sążnisty akapit na odpór tego typu krytyki. Można z przytoczonymi tam argumentami nie zgadzać się, uznać je za niewystarczające lub po prostu głupie, ale pominięcie ich istnienia w tekście polemicznym na pewno nie jest uczciwe. Nic więc dziwnego, że nie oddając głosu drugiej stronie sporu, można z niepojętą dezynwolturą napisać, iż „duchowość w tej wersji [a więc w domyśle też mojej] staje się jedynie elementem poprawiania nastroju i budowania coraz lepszego mniemania o sobie”. Co pan Kucharczak o mnie, o moim życiu, nastroju, mniemaniu o sobie, o mojej duchowości i jej trudach wie?
Felietonista „Gościa Niedzielnego” bardzo za to obficie posługuje się wielkimi kwantyfikatorami, referując nielubiane przez siebie poglądy. Rozumiem znaczenie odruchu moralnej niezgody, ale może przydałoby się trochę umiaru. Rzekomo więc kwestionuję „kompetencje duchownych, jak gdyby na niczym się nie znali i nie mieli żadnych kwalifikacji”. Napisałem przecież coś zupełnie odwrotnego. Domagam się bowiem „ograniczenia (poza sytuacjami wyjątkowymi) prawa do sprawowania sakramentu pojednania tylko do tych duchownych, którzy odbyli indywidualną psychoterapię u certyfikowanego, niezależnego specjalisty”. Czyli oczekuję od spowiednika dodatkowych kwalifikacji, przyjmując milcząco, że pozostałe posiada, co jednak jest dość ryzykowną hipotezą z uwagi na brak jakiejkolwiek kontroli w tej dziedzinie (nie wiem zresztą, co mogą oznaczać „duchowe kompetencje”, powinno się raczej mówić o teologicznych, pedagogicznych, społecznych). Nie wiem już sam, jak z kolei skomentować drwinę ze słowa „certyfikat” w kontekście księży, wyrażoną w grafice ilustrującej felieton (w samym felietonie też to słowo traktowane jest z politowaniem). Użyłem go – na Boga! – w kontekście psychoterapeuty, więc nie ma mowy, że istnieje tu jakieś niebezpieczeństwo ingerowania władzy cywilnej w sprawy Kościoła. No chyba, że nie istnieje wystarczająca liczba duchownych, którzy są w stanie zakończyć z wynikiem pozytywnym własną terapię. Ale to na pewno niemożliwe…
Na końcu pojawia się pozornie spójne rozumowanie, że skoro sakramenty są nam dane dla zbawienia, a jedynie księża mogą niektóre z nich sprawować, to ich niedoskonałości moralne nie mogą być powodem do rezygnacji z tych sakramentów. To zdanie byłoby prawdziwe, gdyby sakramenty były do zbawienia konieczne, a nie tylko pomocne. Ten wywód byłby trafny, ale gdyby dotyczył ważności sakramentów. Szczegóły, ale ukrycie ich (zakładam, że nieumyślne) przed czytelnikami, diametralnie zmienia znaczenie. Stanowi mianowicie tylko przepisem na kościelną przemoc, gdzie świecki musi pozbyć się godności, rozumu, sumienia a często i pieniędzy, gdy wprowadzony w błąd sugestią, że brak sakramentu uniemożliwia zbawienie, staje bezbronny wobec zdemoralizowanego duchownego. To jest odpowiedź, dlaczego walka z klerykalizmem idzie tak opornie. On jest wręcz umacniany powtarzanymi do znudzenia niebezpiecznymi uproszczeniami o podporządkowaniu całej doczesności życiu wiecznemu (tak jakby nie istniało przykazanie miłości samego siebie, chrześcijański obowiązek dbania o sprawy tego świata i jakby nie odrzucono manicheizmu) oraz ciągłym lekceważeniem czyjegoś cierpienia, czego dowód mamy już we wstępie felietonu, gdy mowa o osobach „dogrzebujących się w sobie i w innych traum i zranień spowodowanych spowiedzią”. Zastosowanie nacechowanego negatywnie czasownika, mającego opisać proces zdrowienia poprzez uświadamianie sobie doznanych krzywd, jest czymś więcej niż skandalem. To kpina ze skrzywdzonych. A wydawało się, że mamy już to za sobą.
Wreszcie wielki finał. Znajduje się tam sugestia, że nie zależy mi na zbawieniu i staram się utrudnić zbawienie innym. Tak, felietonista tygodnika katolickiego może publicznie, bezpodstawnie i bez żadnych konsekwencji uczynić innemu katolikowi najcięższy z możliwych zarzutów, czyli oskarżyć go o postawę demoniczną. Jeśli komuś się wydaje, że przesadzam, że jestem przewrażliwiony, że to tylko taka licentia poetica, ponownie zwracam uwagę na towarzyszącą felietonowi ilustrację, która – jak należy założyć – jest jego zwięzłym podsumowaniem, wyraża najważniejszą myśl. Nie jest więc przypadkiem taki „drobiazg” jak krzyżyk na szyi postaci (jak rozumiem) ucieleśniającej prezentowany przeze mnie sposób myślenia. Otóż ten krzyżyk wisi odwrócony. Nie ma więc wątpliwości, w jakich kręgach umieszcza mnie Franciszek Kucharczak.
Widzę to tak. Przypisano mi, choć pośrednio (jako reprezentantowi jakiegoś środowiska) i w sposób zawoalowany (sugestią, aluzją, insynuacją), ale przecież (posługując się tekstem, którego moje autorstwo można pomimo uników felietonisty ustalić) sprzeczne z nauką Kościoła poglądy, moralny upadek, prymitywną duchowość, bezbożność, a nawet satanizm. Nie stałem się bohaterem felietonu, lecz paszkwilu. Mam już serdecznie dość bezkarnego – a jakże, z osobistą pewnością pełnienia woli Bożej – obrażania mnie, odmawiania mi katolickości, głębi wiary, wagi poglądów, rzetelności intelektualnej, deprecjonowania doświadczeń, ustawiania w roli kościelnego szkodnika i osobistego wroga Pana Boga. Czas w Kościele na wzięcie odpowiedzialności za słowa odsądzające (dosłownie) od czci i wiary. Może doświadczenie na własnej skórze przez „Gościa Niedzielnego” podobnego ataku ze strony „Naszego Dziennika” (GN punktuje nieuczciwość materiału ND prawie identycznie jak ja felietonistę tygodnika) czegoś zapalczywych dziennikarzy nauczy.
Nawet jeśli formalnie czyn ten nie wypełnia znamion przestępstwa fałszu opisanego w Kodeksie Prawa Kanonicznego, to może warto dać możliwość prawnikom do wypowiedzenia się, jak wobec tego dbać o swoje dobre imię w Kościele (może rozważyć naruszenie dóbr osobistych na gruncie prawa cywilnego?). Jeśli bowiem można spokojnie zniesławić innego wierzącego, byleby tylko nie wymienić jego nazwiska wprost, atakować go; chowając się z cwaniackim sprytem za parawanem odnoszenia się do jakiś „onych”, pozbawiać człowieczeństwa, nazywając zarazą, ideologią lub zagrożeniem, to specyficzny ten Kościół sobie zafundowaliśmy. Na pewno jednak nie Chrystusowy, w który wierzyć nam polecają biskupi w najnowszym programie duszpasterskim.
Ale właściwie skąd nazwa tego felietonu? Jest to nawiązanie do popularnego w swoim czasie filmiku dokumentującego zabawny incydent pochodzący z nauki w trybie zdalnym pt. „Grupa Kucharczyka”. Otóż główny bohater, zapominając wyłączyć mikrofon, zwraca się do swojego kolegi per „ty tępy ch…”, wyraźnie niezadowolony z jego postawy. Dla mnie ta scenka stanowi doskonałą metaforę tego, co starałem się opisać powyżej. Przy włączonym mikrofonie (tutaj: łamy tygodnika) wypowiada się tezy okrągłe, niedomówione, przeinaczone, ezopowe, rzucane w przestrzeń lub wobec podmiotów zbiorowych. Gdy mikrofon jest wyłączony (tutaj: gdyby odrzeć te skrzydlate słowa z religijnej pozłoty), wyraźnie słychać głównie obelgi, inwektywy i zniewagi. Wszyscy dobrze to znamy, gdy brat/siostra w wierze ewidentnie wyprowadzony/a z równowagi brakiem możliwości lub niechęcią obalenia naszych argumentów rzuca na zakończenie rozmowy bierno-agresywną frazę w rodzaju „będę się za ciebie modlił/a”, gdy oczywistym jest, że w wolnym tłumaczeniu oznacza to „wyp…”, tj. chciałem powiedzieć: „oddal się stąd bardzo, ale to bardzo szybko”.
2 Komentarze
Felietony Franciszka Kucharczaka w „Gościu Niedzielnym” czytałem przez kilka lat i wiele z nich bardzo mi się podobało. Autor jasno, wyraźnie i odważnie wskazywał wiele niepokojących zjawisk w Kościele czy w „świecie”. Ale tym razem jednak stanę raczej po stronie Darka. Darek często zajmuje stanowisko radykalne, z niektórymi jego postulatami też bym się nie zgodził, ale w sumie ma wiele racji. Pan Kucharczak nie wgłębił się w to, o co naprawdę chodziło Darkowi, tylko – mówiąc kolokwialnie – czepił się, czego tylko mógł. Wypunktował i przejaskrawił to, co uznał za negatywne, a pominął to, co jest pozytywne. Jego tekst nie jest więc przykładem rzetelnie przeprowadzonej polemiki, zgodnej z etyką dziennikarską. Nie jest to też dobra metoda poprawiania zbyt radykalnych stanowisk w Kościele. A skutek jest taki, jak napisał Darek: „Kościół Katolicki staje się dla mnie coraz bardziej odpychający.” Lepszą metodą ze strony p. Kucharczaka byłoby więc zaproponowanie Darkowi publicznej dyskusji na temat sakramentu pokuty i pojednania, koniecznie z elementem sprawdzania czy się dobrze rozumie poglądy oponenta oraz ze wskazywaniem na pozytywne elementy jego wypowiedzi. Zauważmy, że wyśmiewanie, odrzucanie i lekceważenie poglądów uznanych za zbyt radykalne, kończyło się rozłamami w Kościele. Nie musi to być od razu rozłam w całym Kościele, ale odejście kogoś choćby jednego z Kościoła już obciąża wszystkich tych, którzy się do tego przyczynili. Dlatego na koniec zacytuję samego pana Kucharczaka: „Jak komuś na zbawieniu nie zależy, to jego problem, ale niech nie utrudnia zbawienia innym – bo wśród wszystkich krzywd, jakie można ludziom wyrządzić, ta jest największa.” I stawiam pytanie: czy felieton pana Kucharczaka ułatwia czy utrudnia zbawienie innym, w tym Darkowi?
Zdjęcie zamieszczone do felietonu red. Franciszka Kucharczyka oraz treść w nim zawarta, wpisuje się w linię czasopisma, stanowiącego już od dłuższego czasu „głos episkopatu”. Nie można w tej sytuacji mieć pretensji do tego czy innego redaktora. Wydaje się, że nie ma dzisiaj chęci dialogu, nie tylko ze światem ale także ze świeckimi, na co zwracał uwagę Darek w felietonie pt” Próżny trud”. Stąd nie dziwi, że i w tej odsłonie, nie podjęto próby odniesienia się do problemu spowiedzi z przedstawieniem argumentów. Krytyka ma charakter hasłowy i w moim przekonaniu, tylko na pierwszy rzut oka, odnosi się do artykułu Darka. Jej ostrze skierowane jest w kierunku szerszego grona osób, które w takich środowiskach jak Kongres KK, odnajdują nadzieję na zmianę w Kościele. Charakterystyczny jest powracający w tekstach czasopisma, motyw niemieckiej drogi synodalnej. To ma w jakiejś mierze zamknąć usta wielu osobom, które podobnie jak Darek, stara się opisywać stan faktyczny.