Te same kamienie, które pospadały z biskupich serc w Watykanie, wypełniły worek, który Kościół w Polsce pociągnie na dno.
W odróżnieniu od różnych mądrych głów, w przeciwieństwie do wyważonych opinii, inaczej niż podpowiada katolicki mainstream nie boję się powiedzieć, że jestem rozczarowany przebiegiem i efektami wizyty „Ad limina Apostolorum”. Więcej, relacje z Watykanu prowadzą mnie dosłownie na skraj rozpaczy, bo jeśli jakaś nadzieja jeszcze się we mnie tliła, to związana była (o naiwności!) z nawróceniem biskupów. Bez niej żaden synod, żadna inicjatywa papieża Franciszka, ba, sam Duch Święty nie pokaże dróg wyjścia z obecnego kryzysu.
Nie spodziewałem się ani nie oczekiwałem dymisji całego Episkopatu nie tylko dlatego, że nie takie są watykańskie zwyczaje, nie dlatego, że przypadek chilijski różni się jednak od sytuacji w Polsce (choć sam wariant załatwienia sprawy wydaje się wciąż możliwy), ale przede wszystkim z uwagi na to, że jakoś nie widać na horyzoncie tłumów odróżniających się od aktualnych episkopoi kandydatów na ich następców. Liczyłem więc na nawrócenie tych obecnych. Przy czym nie są mi potrzebne żadne efektowne Canossy, publiczne darcie szat i spektakularne pokuty. Bardziej zależało mi na nowym języku, podejściu, innym spojrzeniu, stylu choćby, który świadczyłby o tym, że coś ważnego wydarzyło się za Spiżową Bramą. Okazuje się, że nic godnego uwagi.
Nawrócenie zakłada zmianę myślenia, w zasadzie na tym właśnie polega. Zmiana postępowania jest „tylko” skutkiem, często odłożonym w czasie. Natomiast zmianę myślenia widać od razu, przynajmniej jako poddanie w wątpliwość dotychczasowych poglądów, zawieszenie sądów, próby ujęcia rzeczywistości w innych kategoriach. Tymczasem w żadnej wypowiedzi biskupów relacjonujących swój udział w „Ad limina” nie znalazłem takich zwiastunów zmian. Jak zwykle królował urzędowy optymizm, rytualne zwroty, pobożna ornamentyka, eufemizacja i stare diagnozy. Nie usłyszałem nic, co wskazywałoby, że w imaginarium polskich biskupów pojawiły jakieś nowe idee.
Przyjmując za dobrą monetę zapewnienia biskupów, że wizyta w Watykanie dostarczyła im nowych sił, nadziei i perspektyw, oczekiwałbym, że wobec tego zadeklarują konkretne działania, zaproponują nietypowe rozwiązania, zapowiedzą przełomowe wydarzenia. Tymczasem mamy do czynienia z tak dobrze znaną tradycją wypowiedzi, które nic nie kosztują, nic nie znaczą i do niczego nie zobowiązują. Naprawdę mam dość słuchania najbardziej nawet uczciwych zapewnień, że TRZEBA wysłuchać świeckich, że NALEŻY przyciągnąć na nowo młodzież, że MUSIMY wyciągnąć wnioski itd. Z biskupich przeżyć jedności z papieżem, zastrzyków nowej energii i umocnień w wierze jeszcze nic konkretnego nigdy nie wynikło.
Można nawet odnieść wrażenie, iż wizyta polskich biskupów była bardziej potrzebna Kurii Rzymskiej. Wszak dzięki niej Watykan mógł porzucić mylne wrażenie, że Kościół w Polsce stanowi żelazne zaplecze społeczne dla partii rządzącej, mógł zrewidować swoje surowe podejście do biskupów ukrywających pedofilów, miał przywilej zaczerpnięcia katolickiego tlenu ze zdrowego polskiego płuca, miał szansę wyrazić swój podziw dla żywotności Kościoła nad Wisłą i upewnić się, że polscy biskupi tak jak wszędzie na świecie dzielnie dają odpór konsumpcjonizmowi, sekularyzacji, rozwiązłości i Netflixowi. Bezradnym pozostaje ironia.
Westchnienie ulgi wyraźnie dostrzegalne w pierwszych relacjach z przebiegu wizyty i ledwie skrywany entuzjazm po spotkaniu z papieżem nie pozostawia mi cienia ludzkiej nadziei, że coś może się zmienić. Jak niby może wyprowadzić z kryzysu zadowolony z siebie Episkopat, który do tego kryzysu doprowadził? Jaki potencjał zmiany ma odpowiedzialny, którego dotychczasowe postępowanie budzi respekt jego przełożonego? Jaką szansę na uzdrowienie ma wspólnota, której przewodzący deklaruje gotowość wysłuchania każdego, ale zastrzega wyraźnie, że tak naprawdę chodzi o usłyszenie Ducha Świętego i to on na podstawie bliżej nieznanych kryteriów „rozezna”, które z usłyszanych głosów stanowią Jego natchnienie? Co ma do zaoferowania biskup, który nie przeżył osobistego, duszpasterskiego nawrócenia?
Test wiarygodności jest już na szczęście bliski. Zaangażowanie biskupów w rozpowszechnienie idei synodu będzie pierwszym wskaźnikiem. Forma i zakres konsultacji synodalnych drugim. Wreszcie treść dokumentu końcowego na poziomie krajowym, trzecim i najważniejszym. Bardzo chciałbym się mylić i przegrać porobione ze znajomymi zakłady, ale doświadczenie mi podpowiada, że nie będzie się zasadniczo różnił od tego, co usłyszeliśmy od biskupów po powrocie z Watykanu i z pewnością będzie zawierał (co z tego, że out of topic) sążnisty passus, jak to niby największym pragnieniem polskich katolików jest uczestnictwo w starannie przygotowanej, zgodnie z przepisami poprowadzonej i bogatej w znaki liturgii. Bo to temat bezpieczny, bliski papieżowi, zawsze aktualny, użyteczny do przytemperowania Rysia i stosowny do uspokojenia zwolenników rytu tradycyjnego. Może nawet jakiś odpowiedni drafcik już spoczywa w szufladzie?
Tak, nie mam zaufania do Episkopatu.
1 Komentarz
W punkt. Wspaniale ujal Pan w slowa, rowniez i moje przemyslenia na ten temat. Zgadzam sie w calej rozciaglosci.