Gdzie, na drodze między Jerozolimą a Emaus, jest polski Kościół i w którą stronę zmierza?
Na początku dwa zastrzeżenia (także na ewentualną przyszłość).
Pierwsze dotyczy pewnej nieprecyzyjności wypowiedzi. Może ona dotyczyć tak pewnej grupy obiektów, jak i wszystkich takich obiektów. Na przykład, kiedy mówimy, że ludzie są jacyś (dobrzy, źli, wysocy, grubi i tak dalej), to możemy to rozumieć na dwa sposoby:
1) że tę cechę posiada jakaś ograniczona grupa ludzi;
2) że tę cechę mają wszyscy istniejący ludzie.
Aby uchronić się przed takimi nieprecyzyjnymi rozumieniami wypowiedzi, logicy stworzyli pojęcie kwantyfikatorów – dużego i małego. Jeżeli nasze wyrażenie „ludzie są jacyś” poprzedzimy kwantyfikatorem dużym, to będziemy je czytać tak: wszyscy ludzie (jacykolwiek istnieją) są jacyś. Jeżeli natomiast wyrażenie „ludzie są jacyś” poprzedzimy kwantyfikatorem małym, to będziemy je czytać tak: niektórzy ludzie (jakaś grupa) są jacyś. W moich tekstach będę zawsze posługiwał się kwantyfikatorami małymi, chyba że wyraźnie zaznaczę, że tekst odnosi się do wszystkich. Drugie zastrzeżenie: moje uwagi będą nie tyle kategorycznymi tezami, ale raczej pewnymi subiektywnymi uwagami-pytaniami, za którymi może warto by dopiero iść w refleksji.
Teraz przechodzę do dzisiejszego tematu.
Wydawałoby się, że droga między Jerozolimą a Emaus to ta sama droga — niezależnie od tego czy przemierza się ją z Jerozolimy do Emaus, czy z Emaus do Jerozolimy. Obiektywnie to ten sam fragment przestrzeni. Natomiast z Ewangelii wiemy, że dla dwóch uczniów to subiektywnie, psychologicznie zupełnie inne drogi. Droga z Jerozolimy to droga „z górki”; z miejsca wyżej położonego do niżej położonego. Powinna być lekka, a faktycznie była przygnębiająca, „dołująca”. Idący byli złamani, zastraszeni, właściwie byli uciekinierami. Natomiast droga z Emaus do Jerozolimy obiektywnie była „pod górkę”, ale po wieczornym posiłku stała się dla podróżujących drogą radosną, łatwą; wręcz euforyczną. To nie byli już wystraszeni ludzie „sprawy przegranej”, ale pewni swego, odważni świadkowie prawdy.
Co było przyczyną zmiany drogi przygnębiającej w radosną? Spotkanie ze zmartwychwstałym Jezusem.
Można chyba o tej podróży powiedzieć, że ma wymiar symboliczny. Nie tylko dla „podróży” poszczególnych chrześcijan, ale też różnych ich wspólnot, a może nawet całych Kościołów. Wtedy warto czasami zapytać: w którym miejscu tej drogi są? A jeszcze ważniejsze — w którą stronę zmierzają?
Wydaje się, że aktualnie takie pytanie można postawić także Kościołowi w Polsce.
Chyba Kościół w Polsce, szczególnie jego „personel” (wyrażenie Maritaina), jest w podobnej sytuacji jak uczniowie idący do Emaus. Dopiero co żyli w takim „ciepełku„. Chodzili sobie z Nauczycielem, który był „potężny w czynie i słowie”. Ludzie chętnie przyjmowali ich Mistrza, gościli, byli dla Niego pełni podziwu; mówiąc dzisiejszym językiem: uwielbiali Go. Uczniom fajnie się żyło w Jego cieniu. Splendor Nauczyciela „spływał” bowiem też jakoś na nich. Czuli swoją ważność. Przecież mieli „chody” u Mistrza. Zlecał im załatwianie różnych spraw dla Niego i w Jego imieniu. Ba!, nawet czasami upoważniał ich do „pogonienia” złych duchów. Piękne były te wędrówki. Żyć, nie umierać! Bo czego się bać? Mistrz czuwał nad nimi. Trzeba było — rozmnażał chleb, ryby; trzeba było — uzdrawiał; trzeba było — uciszał burzę na jeziorze, a nawet chodził po wodzie. Nic dziwnego, że uczniowie widzieli dla siebie znakomite „perspektywy” i coraz odważniej snuli plany na przyszłość. Co bardziej pewni siebie już zabiegali o dobre miejsce w Królestwie Niebieskim. Wprawdzie Mistrz czasami im wspominał, że to Królestwo nie jest z tego świata; że ma cierpieć… Jednak im te wstawki wyraźnie się nie podobały. I nawet upominali Go, aby nie opowiadał takich rzeczy — po co rozmawiać o nieprzyjemnościach?
No i bach!
Nim minął tydzień od wielkiego tryumfu, już Mistrz nie żył — i to jeszcze zabity w najhaniebniejszy sposób. Trudno się im dziwić, że czmychają z miejsca klęski, a po drodze użalają się nad sobą: „a myśmy się spodziewali…”
„Personel” Kościoła w Polsce też żył sobie w takim „ciepełku” od momentu wyboru kardynała Wojtyły na papieża. Ileż to było radości, śpiewów i tańców przy gitarach i nie tylko. Choć zdecydowanie gorzej było ze studiowaniem Jana Pawła II; jeszcze trudniej z realizacją jego nauk; ale kto by „zbytnim myśleniem głowę sobie psował”. A od kiedy ukazała się „Ustawa o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Polsce” — to było dopiero życie! Wszelkie nieruchomości zabrane (a nawet nie tylko zabrane) zwracała Komisja Majątkowa. Wszelkie interesy kościelne były nieopodatkowane. A jakich honorów ów „personel” doznawał! Polska została „zaMszona”. Nikt im nie „podskoczył”. Prawie naocznie było widać, że Królestwo Boże jest jednak z tego świata; a przynajmniej nie ma go co poszukiwać poza tym światem, bo tu jest znakomicie.
No i bęc!
Opinia o „personelu” stawała się coraz gorsza; mało tego — zaczęła być głośno wypowiadana. Zmniejszała się liczba „dominicantes” (choć raczej zwiększała się ilość „communicantes”); gwałtownie obniżyła się liczba młodzieży na lekcjach religii. Najszybciej chyba jednak spadał prestiż „personelu”. Wzrastał stan popłochu wśród niego.
I najważniejsze chyba teraz pytanie: Czy Kościół w Polsce napotka Jezusa zmartwychwstałego? A, szczególnie: czy Go rozpozna?
1 Komentarz
Można mieć nadzieję, że do spotkania „w drodze do Emaus”, dwóch spośród Jego uczniów, niedługo dojdzie, natomiast czy po powrocie do Jerozolimy, ktoś z pozostałych im uwierzy, tu byłbym ostrożny. Andrzej Kozielski