Z prof. Aleksandrem Bańką, polskim delegatem na otwarcie Synodu, rozmawia Marcin Dzierżanowski
Wrócił pan z Rzymu, gdzie odbyło się uroczyste otwarcie procesu synodalnego. Coś pana zaskoczyło?
Owszem. Do Watykanu jechałem z przekonaniem, że jest jakaś lista problemów Kościoła do szybkiego rozwiązania. Że te problemy trzeba sprawne wypisać, zdiagnozować, odpowiedzieć na pytanie, jak je rozwiązać, i wnioski pilnie wdrożyć w życie.
A tak nie jest? Przecież z grubsza znamy te tematy: klerykalizm, nadużycia seksualne…
Nie bagatelizuję problemów. Jednak w Rzymie zrozumiałem, że nie o to najpierw chodzi w tym Synodzie.
A o co?
O spotkanie. Autentyczne spotkanie.
Kogo?
Papież mówi: „wszystkich ochrzczonych”.
Wiadomo, że to fizycznie niemożliwe.
W tym sformułowaniu chodzi o to, że nikogo nie można wykluczać. Słuchanie, dialog, szacunek, budowanie relacji ma dotyczyć wszystkich, zarówno tych, którzy są w Kościele, jak i tych, którym trudno się w nim odnaleźć. Podobnie ma się sprawa z podziałami wewnątrz Kościoła. Chodzi o „pojednaną różnorodność” – to ona ma być osią i celem Synodu, a nie akcent na wypracowywanie szybkich rozwiązań. One przyjdą w swoim czasie.
To brzmi ładnie. Ale gdy słyszę o spotkaniu jako celu samym w sobie, zapala mi się czerwona lampka. Sam odbyłem kilka bardzo dobrych spotkań z biskupami, podczas których zgłaszałem istotne problemy duszpasterskie wierzących osób LGBT+. Kompletnie nic z tego nie wynikło, oprócz poklepania po plecach. Dziś myślę wręcz, że protekcjonalnego.
Nie chciałbym tego oceniać, ani też traktować jako normy. Nie sądzę również, że należy uciekać od problemów. Przeciwnie: w trakcie rozmowy one się nieuchronnie pojawią. Tyle że bez autentycznego słuchania nie będzie szans na ich rozwiązanie. Powiem coś, co może dla wielu będzie zaskoczeniem. Gdyby chodziło o zdiagnozowanie i rozwiązanie problemów, nie trzeba byłoby zwoływać synodu.
Dlaczego?
Wystarczyłoby się przecież oprzeć na ekspertach, którzy w kompetentny sposób opracowaliby każdy z postawionych przed nimi zagadnień. Tyle że świetnych, słusznych, akademickich ekspertyz diagnozujących stan Kościoła mamy już mnóstwo. Brakuje nam dialogu i autentycznego spotkania. A także, po prostu, słuchania, o którym tak dużo mówi Franciszek.
Świetnych, słusznych, akademickich ekspertyz diagnozujących stan Kościoła mamy już mnóstwo. Brakuje nam dialogu i autentycznego spotkania.
Jednak w październiku 2023 r. zbiorą się w Rzymie biskupi i będą musieli zaproponować jakieś rozwiązania. I konsultacje są po to, żeby im w tym pomóc.
To prawda. Ale musimy też pamiętać, że ostatecznie to papież podejmie decyzje. Synod ma mu w tym pomóc, ale niekoniecznie poprzez akademicką analizę. Ten fakt rzutuje też na metody konsultacji z ludem Bożym.
O których na razie mało wiemy.
Początkowo wyobrażałem sobie, że ważnym aspektem konsultacji będzie sprawne przeprowadzenie dużej liczby ankiet, opracowanie ich i wysłanie wniosków do Rzymu. Zastanawiałem się, jak sprawić, by jak najwięcej wiernych mogło odpowiedzieć na konkretne pytania, najlepiej zamknięte, tak, żeby później stosunkowo łatwo można było to opracować i zawrzeć w syntezie. Teraz wiem, że to nie będzie największe wyzwanie. Martwi mnie coś innego.
Co?
Zastanawiam się, jak w polskim Kościele odrobimy lekcję słuchania. Bo sposób, w jaki u nas rozmawiają ze sobą poszczególne środowiska katolickie, nie nastraja optymistycznie. Jak mamy prowadzić dialog ze światem, skoro nie umiemy tego robić ze sobą?
No właśnie: jak?
Dla mnie podpowiedzią były spotkania w małych grupach, które nam zaproponowano podczas otwarcia Synodu. Od razu uprzedzam podejrzliwych, że nie chodzi o jakieś nowinkarstwo. Te spotkania oparte były na starej, sprawdzonej metodzie rozeznawania wspólnotowego. Przypominały sposób dzielenia się według ignacjańskiego schematu kręgów „magis”.
Opowie pan?
Podzielono nas na 15-osobowe grupy, bardzo zróżnicowane. W mojej byli kardynałowie, biskupi, świeccy, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Mieliśmy przedstawicieli Pakistanu, Indii, Europy, Kanady. Oprócz naszej piętnastki był też facylitator, który dbał o komunikację między nami, oraz siostra, która sekretarzowała. Jej zadaniem było spisanie tego, co się wydarzyło podczas spotkania. W sumie mieliśmy postawione trzy pytania: Jak w moim Kościele lokalnym postrzegam „wspólne wędrowanie”? Jakie mam nadzieje związane z Synodem? I jakie obawy.
Długo trwało spotkanie?
Mieliśmy na nie dwie godziny. Wszystko zaczęło się od synodalnej modlitwy „Stajemy przed Tobą, Duchu Święty”. Później było pięć minut ciszy. Następnie każdy z nas miał trzy minuty na wypowiedź. Dodam, że limit czasu był przestrzegany bardzo rygorystycznie. Później, po kolejnych pięciu minutach modlitewnego milczenia, następowała druga runda, tym razem każdy miał na wypowiedź dwie minuty. Zasugerowano nam, żebyśmy nie dopowiadali tego, czego nie zdążyliśmy powiedzieć wcześniej, ale bardziej odnosili się do tego, co usłyszeliśmy od innych. Ale znów – bez polemik i dyskusji. Mówiliśmy raczej o tym, co nas w tych wypowiedziach poruszyło. W trzeciej rundzie, na którą mieliśmy około minuty, zabierały głos tylko te osoby, które chciały. Chodziło o dopowiedzenie, co nas szczególnie poruszyło w trakcie tego spotkania. Można było nawet posłużyć się jakąś metaforą, żeby to wyrazić, Dzieliliśmy się obrazami, intuicjami, jakie się w nas zrodziły. Nie chodziło jednak o powielanie treści. Całość na końcu krótko podsumował facylitator.
Znów moja wątpliwość: czy coś z tych ciekawych metafor wyniknie?
Wbrew pana obawom, w trakcie spotkania rodziły się konkretne tematy i problemy. Wiele z nich się powtarzało – można było znaleźć pewne interesujące motywy przewodnie, np. akcent na słowo Boże i sakramenty, nacisk na to, aby nie bać się konfrontacji z ranami Kościoła. Siostra spisywała to wszystko, więc nie jest tak, że pogadaliśmy sobie o wszystkim i o niczym, a następnie rozjechaliśmy się do domów. Jestem pewien, że owoce naszego rozeznania zostały przekazane sekretariatowi synodu. Myślę też, że spotkanie w małej grupie może być metaforą całego procesu synodalnego. Jeśli rzeczywiście obejmie on różne środowiska, także tych, którzy się czują wykluczeni i zepchnięci na margines, to chociaż zaczynamy Synod bez konkretnej listy problemów, to one i tak wybrzmią.
Wróćmy do zagrożeń, jakie w kontekście Synodu stoją przed polskim Kościołem. Jak pan je widzi?
Przede wszystkim, niebezpieczeństwo w braku pokory. Myślę, że musimy się wyzbyć przekonania, że jesteśmy katolickim pępkiem świata. Trochę jesteśmy przyzwyczajeni do takiego przekonania, że nasz katolicyzm jest bardziej katolicki niż gdzie indziej. W naszym myśleniu o Kościele często uwarunkowani jesteśmy wąskim kulturowym gardłem, które traktujemy jako jedyną właściwą perspektywę rozumienia Kościoła. Dlatego na wszelkie inne doświadczenia gotowi jesteśmy patrzeć niemal jak na herezję. Tymczasem, powiedzmy sobie szczerze, my w Polsce stosunkowo mało wiemy o tym, jak funkcjonuje Kościół gdzie indziej. Często opieramy się na przesądach i stereotypach. A przecież Kościół jest bardzo zróżnicowany. Synodalne spotkanie w Rzymie jeszcze bardziej uzmysłowiło mi zresztą, że serce Kościoła niekoniecznie bije dziś w Europie. Są miejsca, gdzie katolicyzm jest bardzo dynamiczny, są też takie, gdzie wydaje się obumierać. My niewątpliwie wchodzimy w fazę kryzysu. Nie mam wątpliwości, że czeka nas dalszy odpływ wiernych. Odpowiedzią musi być nasze nawrócenie – od zmiany myślenia do przeobrażenia postawy na bardziej ewangeliczną, a nie uporczywe tkwienie przy starych schematach. Druga rzecz, która jest naszym problemem, to brak zaufania do papieża Franciszka.
My, w Kościele w Polsce, niewątpliwie wchodzimy w fazę kryzysu. Czeka nas dalszy odpływ wiernych. Odpowiedzią musi być nasze nawrócenie, a nie uporczywe tkwienie przy starych schematach.
Którego wielu w Polsce uwielbia za wszystko krytykować.
Czasem to krytyka granicząca z agresją. Nie rozumiemy, że Papież musi godzić różne perspektywy. To widać też w pierwszych, niekiedy hiperkrytycznych reakcjach na zaproponowany przez niego proces synodalny. Mówiąc wprost: wielu już ten Synod skreśliło, widząc w nim jakąś ustawkę służącą Franciszkowi do przeprowadzenia w Kościele niepokojących reform, radykalnie zmieniających jego doktrynę. Boję się, że takie myślenie może mocno uszkodzić nasz proces synodalny. Nie wiem, czy uda nam się je przekroczyć.
A klerykalizm, który papież nazywa „perwersją Kościoła”?
Mimo wszystko widzę pozytywną zmianę mentalności. Mam wrażenie, że coraz większa liczba biskupów i księży podkreśla fakt, że świeccy powinni odgrywać w Kościele większą rolę. Inna sprawa, że klerykalizm jest pokusą, której ulega także wielu świeckich. W końcu zwalnia on nas z odpowiedzialności.
Chce pan powiedzieć, że są ludzie, którym taki Kościół, jaki jest, pasuje?
Jak najbardziej – i mówię to bez cienia złośliwości w tej dziedzinie. Są biskupi i księża, którzy wiedzą, że rola świeckich w Kościele przyszłości musi pełniejsza niż obecnie. Ale są też wierni, którzy chcą być jedynie biernymi owieczkami. W Kościele nie szukają miejsca dialogu czy odpowiedzialności, lecz przestrzeni do realizacji swojej religijności. Tak, jak dotychczas, chcą pobożnie chodzić do Kościoła, uczestniczyć w Eucharystii, przyjmować sakramenty i nie za bardzo rozumieją, po co szukać czegoś więcej. Uznają, że duchowieństwo jest po to, aby zabezpieczyć ich potrzeby, natomiast nie palą się do tego, aby dać Kościołowi coś od siebie. Nie czują się nawet do tego zdolni czy powołani. Takie myślenie też musimy uszanować.
Jesteśmy przekonani, że nasz katolicyzm jest bardziej katolicki niż gdzie indziej. Na wszelkie inne doświadczenia gotowi jesteśmy patrzeć niemal jak na herezję.
Jest jednak spora grupa wiernych, którzy się boją, że konsultacje synodalne okażą się fasadą. Że świeccy sobie pogadają, a biskupi i tak zrobią później, co zechcą. Wielu czuje się tak zranionych przez Kościół, że już nie chcą mieć z nim nic wspólnego.
Zdaję sobie z tego sprawę. Dla nich kontakt z Kościołem jawi się często jako coś negatywnego, wręcz narażenie się na zranienie. Problemem może być więc samo przyjście do instytucji Kościoła. Może dla nich „bezpieczniejsza” okaże się przestrzeń wirtualna? Wiem, że w poszczególnych diecezjach pojawiają się pomysły tworzenia synodalnych grup online. To chyba dobry pomysł. Słyszałem, że część diecezji chce też wystosować zaproszenia do środowisk, które prawdopodobnie same na konsultacje się nie zgłoszą. Mam na myśli chociażby osoby, które dokonały apostazji albo byłych księży.
Został pan delegatem na otwarcie synodu. Czy wie pan, jaka będzie pana dalsza rola na Synodzie?
Na razie zostałem zaproszony do pracy w mojej archidiecezji katowickiej, gdzie zostałem jednym z koordynatorów konsultacji synodalnych. Czy ponad to czekają mnie jeszcze jakieś dodatkowe synodalne zadania? Szczerze mówiąc, na razie nie wiem. Zobaczymy, jakie sugestie przyjdą z Watykanu odnośnie do dalszych etapów procesu synodalnego. Na dziś niewiele jeszcze wiemy o jego drugim, kontynentalnym etapie. Trudno też powiedzieć, czy pojawią się jakieś nowości, jeśli chodzi o etap trzeci, rzymski. Nie wiem, czy i jaka będzie moja dalsza rola, ale jeśli będę mógł się do czegoś przydać, to oczywiście jestem otwarty na różne wyzwania. Na razie zostawiam to biegowi czasu – póki co, pracy mi nie brakuje.
Prof. Aleksander Bańka – filozof i politolog z Uniwersytetu Śląskiego, polski delegat na otwarcie Synodu w Rzymie. Lider Centrum Duchowości Ruchu Światło-Życie Archidiecezji Katowickiej, przewodniczący Rodziny św. Szarbela w Polsce. Autor książek, artykułów oraz audiobooków poświęconych filozofii i duchowości chrześcijańskiej. Prywatnie mąż i ojciec.