Reforma Kościoła według pomysłu papieża Franciszka – wbrew obawom konserwatywnych i nadziejom liberalnych katolików – wkroczyła w ślepą uliczkę. Więcej, spektakularnie dotarła do jej końca.
Kongres Katolików i Katoliczek powstał m.in. dzięki nowej nadziei, jaką wlał w nasze serca papież z Argentyny, tak różny w sprawowaniu swojej funkcji od poprzedników. Pewnie jak wielu z nas wierzyłem, że zmiana stylu oznaczać będzie również głęboką przebudowę Kościoła tak, aby wrócił do pierwotnego impulsu nadanego przez Jezusa. Nie jestem naiwny, więc nie oczekiwałem, że stanie się to natychmiast, bez oporów i wyłącznie w oczekiwanym przeze mnie kierunku. Pierwsze studzenie optymizmu przyszło wraz z polskimi nominacjami biskupimi, które nie tylko nie przyniosły tak potrzebnego przełomu, ale w istocie żadnej obserwowalnej zmiany. Cóż z tego, że więcej jest młodszych, uśmiechniętych i miłych w obejściu hierarchów, skoro wbrew ich publicznym zapewnieniom o otwartości na rozmowę, wbrew wypowiedziom dowartościowującym świeckich i gorącym deklaracjom „chcemy, aby”, żaden z nich nie włączył się osobiście w jakimkolwiek zakresie w prace Kongresu, maile i telefony milczą jak wcześniej, a podejmowane inicjatywy (odpowiadające na te wezwania) są niezauważane, dyskredytowane albo wręcz bojkotowane. Klepanie po plecach co najwyżej irytuje.
Drugie otrzeźwienie przyniósł przebieg „Synodu o synodalności”. I nie chodzi przede wszystkim o to, że w Polsce – m.in. z powodu niechęci wielu biskupów do tego pomysłu – wzięła w nim udział homeopatycznie mała liczba wiernych, zdarzały się syntezy pisane pod tezę czy bezkarnie można było ich w ogóle nie publikować. To właśnie wzorowo przeprowadzone konsultacje synodalne w archidiecezji poznańskiej (piszę to bez jakiejkolwiek ironii) skłoniły mnie to pierwszej wyraźnej refleksji, że być może nic z tego nie wyniknie, że pomimo bardzo udanej i potrzebnej formuły słuchania zwykłych wiernych sytuacja nie ulegnie zmianie z powodu jakiegoś błędu leżącego u samych podstaw tego założenia. Wtedy jeszcze zakładałem, że chodzi o konserwatyzm biskupów „trzymających pakiet kontrolny”, których emblematycznym (i rozumnym, co by nie powiedzieć) przykładem jest abp Gądecki, powtarzający nieustannie, w porę czy nie w porę, subtelnie czy znów zupełnie nieelegancko, że w wyniku prac Synodu doktryna Kościoła musi pozostać nienaruszona.
Punktem przełomowym był jednak przebieg październikowej sesji w Watykanie ujawniony w tonie komentarzy i potwierdzony tekstem jej syntezy. Pomijając najtwardszych przeciwników Franciszka, usłyszeć można było bowiem zbiorowe westchnienie ulgi sceptycznych, zaniepokojonych lub choćby zdystansowanych uczestników Synodu oraz najdelikatniej mówiąc, dezorientację pokładających w nim (być może ostatnią) nadzieję na zmiany. Okazało się więc, że inspirujące dla bezpośrednich uczestników rekolekcje, spotkania i obrady, same w sobie oczywiście cenne, zaowocowały co prawda nowatorskim w formie, ale niewiele więcej niż protokołem rozbieżności, którego treść nie jest żadnym zaskoczeniem. Może jestem pozbawiony jakiejś koniecznej w tej dziedzinie sprawności umysłu, ale doprawdy nie wiem, w jaki sposób watykańska synteza może się stać tematem refleksji poprzedzającej sesję Synodu w 2024 roku. Żadna ze spraw, które mnie interesują, dla których wziąłem udział w Synodzie, które uważam za kluczowe, nie posunęła się do przodu, a nawet widzę tendencję hamującą („biskup uważany jest za ojca wszystkich”!!!), konserwującą (obligatoryjne Rady Duszpasterskie w polskich warunkach oznaczają utwardzenie klerykalizmu) i odsyłającą ad calendas graecas (zaklęcie w postaci dalszego namysłu teologicznego). Dojmujące poczucie straconego czasu.
Dopiero jednak deklaracja „Fiducia supplicans” utwierdziła mnie w przekonaniu, że żadna reforma Kościoła nie jest możliwa, a przynajmniej, że podejście Franciszka nie daje do niej podstaw. Nie znaczy to, że rewolucja zaprowadzona przez obecnego papieża nie ma znaczenia (reakcje ultrakonserwatystów nie pozostawiają wątpliwości) albo że jest błędna (idea „nawrócenia duszpasterskiego” nie jest w istocie ani nowa, ani teologicznie dyskusyjna). Chodzi tylko i aż o to, że ma wbudowany bezpiecznik, który uniemożliwia realną, a już na pewno powszechną reorientację Eklezji. Tym bezpiecznikiem jest „odwieczne nauczanie Kościoła”. Tak więc bez względu na głębię i piękno rozważań o istocie i rodzajach błogosławieństw, pomimo najszczerszych intencji poszanowania osób pozostających w „związkach nieregularnych” żadne faktyczne dobro, które wynika z tych związków oraz niezależnie od wskazania, że jakiś rodzaj wstawiennictwa od Kościoła im się należy, to wyłącznie przekonanie, że jedynym sposobem realizacji seksualności jest sakramentalny związek kobiety i mężczyzny, będzie decydowało, jaki ostatecznie komunikat usłyszą osoby, do których dokument został skierowany. A komunikat ten brzmi następująco: odmawiamy związkom takich osób jakiejkolwiek formy moralnej legitymacji (pkt 11), żądamy porzucenia starań o zalegalizowanie ich związków (pkt 31), wykluczamy w kontekście błogosławieństwa jakikolwiek znak, miejsce, okoliczność, strój, gest, który kojarzyłby się z małżeństwem (pkt 39), jesteście zatwardziałymi grzesznikami, bo składacie dar z samych siebie osobie, która nie mieści się w kanonie wypracowanym przy naszych eleganckich biurkach (w każdym miejscu, gdzie zwraca się uwagę, że błogosławieństwo zakłada grzeszność).
W efekcie, narażając się tradycjonalistycznie zorientowanym katolikom, za cenę nieporozumień wśród bardziej centrowych środowisk, ryzykując kolejnym rozczarowaniem dotychczas odrzucanych, wielkim nakładem sił, środków i czasu, wydano zgodę na … pokątne praktykowanie pobożności ludowej (sic!). Macie się wstydzić, nie afiszować i nawracać, a jeśli będziecie mieli szczęście, to „w trakcie nawiedzenia sanktuarium, pielgrzymki, na spotkaniu z księdzem, podczas modlitwy w grupie” (pkt 40) otrzymacie znak krzyża nad głowami i dobre słowo. Ale zaraz, przecież taka jest właśnie smutna rzeczywistość. Jaka jest propozycja włączająca? Gdzie nowość? Nie ma, nie będzie i nie może być, dopóki nie znajdzie się odwaga do zakwestionowania „odwiecznej doktryny”. Droga synodalna jest Kościołowi niezbędna, ale stanie się ślepą uliczką, jeśli swojej metody rozeznawania nie przyłoży wreszcie do niekwestionowanego wcześniej nauczania Kościoła. Szpital polowy Franciszka, jeśli nie sięgnie po odrzucane lub nieznane wcześniej terapie, będzie co najwyżej oferował śmiertelnie choremu Kościołowi opiekę paliatywną w wersji premium.
Mam świadomość, że oznaczałoby to fundamentalny spór, którego Franciszek – z dobrych powodów – za wszelką cenę chce uniknąć, ale konfrontacja, patrząc na dynamikę Synodu, sprawę Dubiów czy choćby komentarze po wydaniu „Fiducia supplicans”, wydaje się nieunikniona, więc może się okazać, że „nawrócenie duszpasterskie” nie zatrzyma odpływu wiernych od Kościoła, a schizma i tak się dokona. Dr Sebastian Duda ma rację. Bez soboru doktrynalnego nic się nie zmieni.