Absolutyzacji niektórych pouczeń moralnych Kościoła dorównuje jedynie uporczywość odmowy wzięcia odpowiedzialności za szkody, jakie powodują, gdy okazuje się, że rzeczywistość je falsyfikuje.
Najnowszym przykładem takiej postawy są reakcje na wypowiedź Donalda Tuska na temat macierzyństwa, której istotny fragment brzmi następująco: „[…] jakże często to jest udręka na najbliższe 20 lat życia […]”. Dla osoby żyjącej w realnym świecie takie stwierdzenie jest zupełnie pozbawione kontrowersji, można by rzec, że banalne. Tak, część kobiet w ten sposób przeżywa swoje rodzicielstwo, jeśli nawet nie te „20 lat”, to przynajmniej jakiś jego etap, w szczególności, gdy kobiety są pozbawione wsparcia (a w przytoczonej wypowiedzi chodziło o takie właśnie sytuacje). Niestety, z uszczerbkiem dla ich zdrowia psychicznego oraz kontrproduktywnie w zakresie radzenia sobie z tym problemem rzadko przyznają się do tego przed samymi sobą, a już wyjątkowo przed innymi, ponieważ takie wyznanie zazwyczaj oznacza społeczną dezaprobatę. Stanowi bowiem zaprzeczenie rzekomo niepodważalnej prawdy o „cudzie macierzyństwa”, naruszenie fundamentalnego katolickiego tabu, a nawet „obraża kobiety” (tak, najwyraźniej głośne mówienie o trudnych przeżyciach jest według abp. Jędraszewskiego głęboko niestosowne).
Zawodowi obrońcy życia od poczęcia do naturalnej śmierci, tradycyjnej rodziny i świętego macierzyństwa nie mogli więc milczeć. Streszczając i nieco upraszczając ich argumentację, można powiedzieć, że troska o dziecko nie może być „udręką”, ponieważ rodzicielstwo jest darem Boga, jest zgodne z naturą człowieka i zostało uwznioślone przez doskonały wzór Świętej Rodziny. Należy przez to rozumieć, że ewentualne trudności to szansa na „ubogacenie” i „wzięcie swojego krzyża”. Kto jednak bierze odpowiedzialność za tak podniosłe, kategoryczne i pociągające słowa w sytuacji, gdy do uwiedzionych (przekonanych, zauroczonych, zmotywowanych) nimi młodych ludzi dociera z czasem, że nie pasują do takiego wzorca, że nie mają powołania do rodzicielstwa, że rodzicielstwo im się nie udaje, że okazuje się pomyłką, ciężarem ponad miarę, udręką właśnie? Co mają im do zaproponowania duszpasterze poza kolejnymi bezdusznymi pouczeniami („Bóg nie dopuszcza cierpień większych niż człowiek może znieść”), magicznymi zaklęciami („jak Bóg dał dziecko, to da i na dziecko”) lub tanimi zachętami, aby pracować nad sobą tak długo, aż odnajdą „radość rodzicielstwa”?
To typowy objaw jednej z najgroźniejszych chorób trapiących Kościół. Polega ona na tym, że głosimy bezwzględne („obiektywne”) prawdy moralne, karmimy nimi bezustannie, przypominamy przy każdej okazji (a często i bez okazji), piłujemy o nich bez umiaru i bez większej refleksji, wtłaczamy je do głów, bombardujemy nimi, osaczamy. Odczuwamy satysfakcję, gdy sprawdzają się w realnym życiu, nagłaśniamy takie przypadki, z lubością promujemy stosowne „świadectwa”, zwracamy uwagę na heroiczne historie opisywane w książkach katolickich wydawców i przedstawiane w „chrześcijańskich” filmach. Jednocześnie jednak odwracamy głowę od tych, którzy nam zaufali, przyjęli w dobrej wierze (pod społecznym przymusem, naiwnie lub nieświadomie w toku wychowania) nasze pouczenia, zastosowali w praktyce, ale nie doczekali obiecywanych błogosławieństw, a często doświadczyli z tego tytułu cierpienia. Nie tylko stają się niewidoczni, niewygodni, zmarginalizowani. Oni nie mają prawa istnieć, bo poważne potraktowanie ich przypadków oznaczałoby zmierzenie się z zakresem obowiązywania głoszonych norm. Dużo łatwiej ich zignorować lub przypisać im moralne wady.
Od dzieciństwa znajdujemy się pod wpływem nauki o „czystości”, kulcie dziewictwa, wyjątkowości celibatu, a z drugiej strony o grzechach seksualnych, niebezpieczeństwach związanych z seksem i skutkach niezachowania wstrzemięźliwości. Do tego język takiej nauki albo negatywnie stygmatyzuje tę sferę ludzkiej aktywności (brud, nieczystość, zbrukanie, zepsucie), szkodliwie infantylizuje lub określa eufemistycznie (samogwałt, akt małżeński) albo sztucznie sakralizuje (łóżko małżeńskie to ołtarz, seks małżonków to miłosny trójkąt – ona, on i Jezus). To oczywiście prosta droga do powstawania nerwic, zaprzeczania swoim potrzebom i braku satysfakcji z życia seksualnego. Ale nieprzejednanych moralistów nic nie może pozbawić zadowolenia, że głoszą niezmienną prawdę o człowieku. Zupełnie nie przejmują się losem młodych małżonków, którzy łatwość dochowania „czystości przedmałżeńskiej” pomylili z brakiem zainteresowania seksem lub wypartym homoseksualizmem. Nie zajmuje ich problem niezdolności do udanego seksu wynikający ze straumatyzowanej takim nauczaniem osobowości. Nie poświęcają uwagi rozpadającym się małżeństwom, które dopiero po ślubie zdołały stwierdzić, że mają zupełnie inne oczekiwania seksualne. Poza ich horyzontem pozostają te żony i ci mężowie, którzy dziesiątki lat cierpią, bo są przekonani, że pójdą do piekła z powodu osiągania obopólnej satysfakcji seksualnej w sposób, który opisano im jako grzeszny. Zresztą niełatwo takie małżeństwa zauważyć. Kryją się, wstydzą, uważają, że to z nimi jest coś nie tak.
Walczymy z antykoncepcją jak z diabłem wcielonym tak usilnie, z taką determinacją i tak przekonująco, że nie zauważamy, jakie ta walka wyrządza szkody, gdy wdrukuje się na tyle mocno, że zastępuje racjonalne myślenie. Czy ktoś z moralistów zadał sobie trud, aby zbadać, ile pochopnych decyzji o katolickim małżeństwie zapadło w związku z poczęciem dziecka, do czego doszło, ponieważ nie mieściło się w głowie pary, aby skorzystać z antykoncepcji? Do ilu przypadkowych ciąż dochodzi w katolickich małżeństwach, w których mąż stosuje przemoc seksualną, a żona nie wyobraża sobie, aby zabezpieczyć siebie, bo żyje w przekonaniu, że takie działanie skazałoby ją na wieczne potępienie? Dlaczego nie naucza się, że zastosowanie antykoncepcji obniża wielkość moralnego zła w przypadku podejmowania ryzykownych, niewłaściwych, grzesznych aktywności seksualnych i stanowi dobro moralne, gdy wyraża troskę o siebie i innych? Podnosi się do rangi bezwzględnego obowiązku tzw. naturalne metody planowania rodziny, przy czym zostawia samym sobie tych, którzy nie mogą z nich korzystać czy to z powodu specyfiki cyklu (bardzo krótki i trudny do oszacowania czas niepłodny), nieodpowiedzialności partnera (gwałt małżeński), czy sytuacji życiowej (długie okresy rozłąki).
Wreszcie posiadanie dzieci to rzekomo zawsze największy skarb, najwyższe błogosławieństwo, niewypowiedziane szczęście i spełnienie życiowe. Ilustrujemy tę „prawdę” tak zapamiętale sielskimi obrazkami, że przybiera to czasami tak upiorną postać, jak sytuacje, gdy słowom o radzeniu sobie z chorobą lub śmiercią dziecka towarzyszy zdjęcie rozkosznie roześmianych rodziców. Z taką promocją rodzicielstwa za wszelką cenę odnosi się wrażenie, że takie nieszczęścia to najlepsze, co może się w życiu zdarzyć, że trudności (choćby największe) w opiece nad przeciętnym dzieckiem to coś wstydliwego, nieważnego, wynikającego ze słabości, niewiary, upadku rodzica. Przyjmując z podziwem i wdzięcznością heroiczne i szczęśliwe matki, nie możemy przecież pomijać tej grupy kobiet, która świadomie i w nadziei (podkręconej przez jednostronną narrację kościelną), wybierając rodzicielstwo, otrzymuje – a jakże – cierpienie, ale bez żadnej satysfakcji, bez łaski cierpliwości, bez doznania jego błogosławionych skutków. Mamy odwracać się z niesmakiem od tych kobiet (oraz osób rozumiejących ich sytuację i apelujących o wsparcie), które nie sprawdzają się w rodzicielstwie, nie są do niego zdolne lub nie znajdują w nim szczęścia?
W konsekwencji mamy do czynienia z milczącą, bo zawstydzoną, społecznością, która nie doświadczyła rzekomo dobroczynnych skutków „czystości przedmałżeńskiej” albo czyhających tuż za rogiem straszliwych następstw współżycia przedmałżeńskiego. Mamy przytłaczającą większość, która używa antykoncepcji i bez większego problemu przyjmuje nowe życie, nie wkraczając na drogę mitycznej „postawy antykoncepcyjnej”. Wśród nich są jednak niestety tacy, którzy rozumnie i korzystnie dla siebie stosując te „sztuczne” metody, żyją w nieuzasadnionym poczuciu winy, fałszywej świadomości grzechu, niesprecyzowanym, ale dojmującym przekonaniu o byciu gorszym katolikiem (wciąż przecież słyszą, że czynią coś bardzo złego). Mamy też jakąś grupę katolickich rodziców, którzy przeżywają swoje rodzicielstwo jako porażkę, cierpienie i udrękę, bo ktoś ich przekonał, że otrzymując powołanie do życia w małżeństwie, otrzymali również powołanie, umiejętności i siły do rodzicielstwa (bo przecież wykluczenie posiadania potomstwa czyni sakrament nieważnym). Milczą i cierpią, bo gdy się wychylą, gdy poddadzą to nauczanie w wątpliwość, gdy podzielą się swoim życiem, spotyka ich ostracyzm.
Dalej więc głośmy ze spiżowym czołem, wzniośle i dumnie niezmienne normy moralne, cieszmy się, jak to bronimy „obiektywnej prawdy”, pokazujmy tych, których życie potwierdza nasze przekonania, nawet jeśli są to w skali społecznej pojedyncze przypadki. Byle pasowały do nauczanej tezy. Pomijajmy wszystkie pozostałe, bo kto tam zrozumie bezwartościowy i manipulacyjny charakter argumentacji anegdotycznej. A co, jeśli rzeczywistość dowodzi, że nie zawsze mamy rację, że życie jest bardziej złożone niż nam się wydaje, że teoria nie przekłada się na praktykę? Tym gorzej dla rzeczywistości. Nasze nauczanie niszczy komuś życie? Wynika to ze słabości, niezrozumienia, braku wytrwałości tego człowieka. Został zainfekowany ideologią, oszukany przez pozorne wartości współczesnej cywilizacji, jest wyznawcą jakiegoś „-izmu”, bezmyślnym naśladowcą zachodnich wzorców, idzie na łatwiznę albo za dużo ogląda Netflixa. Ma się nawrócić. Niech się bardziej postara. Więcej modli. Bierze przykład. Nie możemy być winni, bo głosimy Ewangelię, nauczanie Kościoła, wielowiekową Tradycję. Zadowoleni z siebie.
5 Komentarz
Oto poziom, do którego dopikował Kongres.
oto poziom, do którego dopikował Kongres.
Bardzo dziękuję za ten tekst. Jest ważny i porusza istotne sprawy. Ja szczególnie zwróciłem uwagę na jego pierwszą część, dotyczącą społecznego oczekiwania na poświęcenie. Jednostki funkcjonują w kulturze sprywatyzowanej ofiary – gdzie każdy musi indywidualnie dawać z siebie jak najwięcej, nie mogąc liczyć na oparcie ze strony państwa, społeczeństwa i wszelkich instytucji – w tym niestety często Kościoła. Tymczasem odpowiedzią na dostrzegalny kryzys społeczny, w tym demograficzny (o tym pisałem już jeden z Autorów na tym portalu), jest budowa mądrych i trwałych polityk publicznych, a nie zrzucanie na poszczególne jednostki kolejnych ciężarów, choćby w postaci nakazów moralnych.
Myślę, że zgadzamy się, iż rolą Kościoła, a więc każdego chrześcijanina, jest wyraźne wskazywanie, co jest dobre, a co złe. Nikt nie zaprzeczy też, że musi to być robione w odpowiedni sposób, najlepiej przez pokazywanie skutków różnych działań. Dotyczy to również współżycia i antykoncepcji. Autor używa terminów: „udany seks”, „satysfakcja seksualna” i „szczęście”. Czy więc antykoncepcja pomaga w osiągnięciu szczęścia i satysfakcji ze współżycia?
Na pewno koniecznym warunkiem uzyskania tego wszystkiego, co może dać współżycie, jest całkowite poczucie bezpieczeństwa. Jakikolwiek lęk zamyka drogę do pełnego szczytowania, rozumianego nie tylko jako orgazm, ale też poczucie pełnego zjednoczenia z kochaną osobą.
A jak sobie zapewnić to poczucie bezpieczeństwa? Tylko poprzez pełną, świadomą zgodę na wszystkie konsekwencje współżycia. Trzeba je poznać (przewidzieć) i zaakceptować: „są dobre”. Ta zgoda daje spokój i właśnie poczucie bezpieczeństwa: „nic złego nie może się stać”. Taki akt miłosny powoduje wzrost miłości, a więc umocnienie i pogłębienie jedności dwojga osób.
Czy antykoncepcja usuwa lęk? Czy gwarantuje „bezpieczny seks”? Czy umacnia i pogłębia jedność dwojga osób? Czy jest źródłem, a przynajmniej – w pewnych sytuacjach – warunkiem radości ze współżycia? O to trzeba by zapytać tych, którzy ją stosują.
Jak bardzo chcialabym to wszystko uslyszec w Kosciele! Jak bardzo chcialabym, zeby w Kosciele istniala przestrzen dla tego typu dyskusji. Dla glosu udreczonych rodzicow, dla przykladow oczywistego faktu, ze zycie jest skomplikowane, dla glebszego zastanowienia sie nad „powolaniem kobiety do macierzynstwa” (i mezczyzny do ojcostwa, bo przeciez w rozmowie o rodzinie, tak czesto pomija sie mezczyzne, sprowadzajac go do roli dawcy nasienia i zrodla utrzymania rodziny).
I znow: brakuje prawdziwej rozmowy realnych ludzi. Jest jedynie pokazywanie jedynieslusznych, slicznych i zupelnie nie majacych nic wspolnego z rzeczywistoscia obrazkow.
Odnosze wrazenie, ze tu nawet nie chodzi o to CO Kosciol mowi o antykoncepcji, a raczej o to, W JAKI SPOSOB o tym mowi.