Od kilku tygodni w wyniku protestu polskich kierowców, którzy blokują granicę z Ukrainą, ich ukraińscy koledzy tkwią w czterdziestokilometrowych korkach. Są pozbawieni elementarnego zaopatrzenia, nie mają toalet, nie mają gdzie się umyć. Wielodniowe oczekiwanie urąga ludzkiej godności. Dwóch kierowców zmarło.
Tak się złożyło, że transportując pomoc humanitarną, spędziłem w tej kolejce kilkanaście godzin – dzięki życzliwości wielu ludzi nie musiałem czekać dłużej – i miałem okazję obserwować wszystko z bliska. Nie wchodząc w polityczne aspekty tej sytuacji (bardzo obciążającej Rzeczpospolitą), chciałoby się zapytać o rolę Kościoła w łagodzeniu cierpienia tych ludzi. Z naszych ambon nie dobiegają zachęty do zatroszczenia się o kierowców. Proboszczowie nie organizują wsparcia, nie idą na granicę z ciepłym posiłkiem, nie pociągają za sobą wiernych.
Kościół, który chciałby być w naszej rzeczywistości obecny, nie może być tylko miejscem rytuału. Ksiądz ze swoimi parafianami rozprowadzający gorącą zupę i herbatę wśród zziębniętych kierowców byłby o wiele silniejszym znakiem niż wszelkie załamywanie rąk nad spadkiem religijności. Kościół, który pokazuje, jak pomagać ludziom nienależącym do narodu polskiego, a będących naszymi bliźnimi, który wychodzi do nich może wbrew nastrojom, wbrew zniechęceniu i zniecierpliwieniu, i uczy przełamywać obojętność, dałby dowód prawdziwego przywiązania do Ewangelii.
W minioną niedzielę czytano w naszych kościołach perykopę, w której padają słowa: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść”. I co? I nic. W jaki inny sposób moglibyśmy pokazać, że z Ewangelii coś dla nas wynika? A Ewangelia mówi jasno, co się stanie z tymi, którzy nic nie dali.
P.S. Dzisiaj usłyszałem od ukraińskich kierowców, że jednak pojawiły się katolickie organizacje rozwożące żywność. Ciągle za mało, ale przynajmniej coś.